U2 „Songs of Innocence”

Po wydaniu poprzedniego albumu U2 „No Line on the Horizon”, Bono niemal od razu zapewniał o wielkiej ilości materiału, który lada chwila ujrzy światło dzienne. Tak jest również teraz, po niedawnej premierze „Songs of Innocence”, najnowszej płyty Irlandczyków. O okolicznościach w jakich ukazała się nowa płyta U2 napisano już chyba wszystko. W Internecie, w prasie muzycznej, publicystycznej, a także tej z programem telewizyjnym. Pewnie wszystko uszłoby zespołowi na sucho, gdyby muzyka wypełniająca album była równie genialna, co prostota jej dystrybucji.

Zaczęło się pod koniec zeszłego roku, gdy światło dzienne ujrzał singel „Ordinary Love”. Promował on film o Nelsonie Mandeli, ale wszystko wskazywało na to, że zapowiada on również zbliżające się pełnowymiarowe wydawnictwo zespołu. Kolejnym utworem, udostępnionym za darmo w iTunes, był „Invisible”. O ile po premierze pierwszego z nich można było jeszcze w miarę spokojnie wytłumaczyć jego poziom charakterem płyty, na której został zamieszczony, o tyle wypuszczenie drugiego było już mocno niepokojące.

Podobnie jak miliony innych użytkowników, nowa płyta U2 zaatakowała mnie z telefonu. Bez zapowiedzi, w samochodzie. Szczerze mówiąc nie wiedziałem co się dzieje, gdy w głośnikach usłyszałem znany już z radia „The Miracle (of Joey Ramone)”. Po dojściu do siebie szybko sprawdziłem, czy w programie albumu znajdują się „Ordinary Love” i „Invisible”. Odetchnąłem z ulgą. A więc sam zespół uznał, że te utwory to jednak była pomyłka. Drugi na płycie „Every Breaking Wave” przyjąłem ze spokojem i zainteresowaniem. Utwór z fajną melodią, choć podobnie, jak w przypadku otwierającego album, produkcja daleka od rockowych standardów. Z każdym jednak kolejnym utworem było coraz gorzej.

Powszechnie twierdzi się, że największym konkurentem U2 na muzycznym rynku jest obecnie Coldplay. Zasadniczo można się z tą opinią zgodzić i, jeśli iść tym tokiem rozumowania, to stwierdzić trzeba, że panowie z U2 zostali przez tę konkurencję wyprowadzeni w pole. Mam tu na myśli pole artystyczne, nie biznesowe. Na poprzedniej płycie Coldplay znalazł się utwór „Paradise”, broniący się wyłącznie wesołym teledyskiem, w którym na pierwszy plan wysuwał się charakterystyczny zaśpiew w refrenie. Z tego patentu postanowił skorzystać na „Songs of Innocence” Bono. „Aaaa”, „uuuu”, „oooo” oraz inne stęknięcia mamy dosłownie w każdym utworze. Po przesłuchaniu kilku staje się to naprawdę irytujące do tego stopnia, że ma się ochotę wyłączyć płytę.

Najgorsze jednak jest to, że na nowej płycie U2 brakuje po prostu melodii. Pomijając poprzednie wydawnictwo, bez względu na produkcję, U2 zawsze dostarczali świetnych utworów. Przynajmniej kilku na każdym albumie. Na „Songs of Innocence” ich po prostu brak. O ile można sobie jeszcze wyobrazić, że zagrany ostrzej „The Miracle (of Joey Ramone)” mógłby zastąpić w koncertowym repertuarze „Elevation” lub „Vertigo”, to pozostałe utwory trudno wręcz znieść. Melodię mamy jeszcze w „Every Breaking Wave”, a poza tym jeden ciekawy fragment zawiera 8. na płycie „Cedarwood Road”. Brzmi on jak zagubione dźwięki z „Achtung Baby”. Tyle, że po nim następuje zupełnie miałki motyw psujący cały utwór.

Dwa najbardziej charakterystyczne elementy U2 odznacza wyraźny spadek formy. Bono, obok męczących zaśpiewów, zwyczajnie nie radzi sobie ze śpiewem. Na koncertowym DVD „360° at the Rose Bowl” można było to potraktować jako przypadkową niedyspozycję, ale na płycie studyjnej? Trudno natomiast podejrzewać Edge’a o to, że przestał potrafić grać, ale w miksie gitary zostały wycofane w sposób przesuwający U2 z kategorii rock do działu pop.

Elektroniczna wersja albumu wciśniętego użytkownikom telefonów miała bardzo fajną okładkę, jeśli można tak określić zespolone z plikami zdjęcie. Przedstawiało ono płytę winylową włożoną do typowej białej koperty z otworem w części środkowej, opatrzonej napisami „U2” i „LP”. Potraktowałem to jako fajny wyraz poczucia humoru zespołu. Niestety płyta w tradycyjnej dystrybucji została opakowana w okładkę, która nie będzie aspirować do TOP 10 najlepszych okładek wszech czasów.

Jest oczywiste, że nie można wymagać od żadnego artysty, aby przez całe życie tworzył na wysokim poziomie. Gorszy moment przytrafia się każdemu. Dwie ostatnie płyty U2 to pozycje, których brak w dyskografii zespołu nie przyniósłby jej najmniejszego uszczerbku. Ewidentny przykład kryzysu twórczego.

Jeśli prawdą jest, że w jednym z wywiadów Adam Clayton poproszony o ustosunkowanie się do powszechnej krytyki sposobu dystrybucji albumu stwierdził „Gówno mnie to obchodzi”, to przy takim braku krytycznego spojrzenia na podejmowane decyzje, zapowiadanej już kolejnej płyty U2 zatytułowanej „Songs of Experience” spodziewać się będzie można wszędzie. Uważajcie zatem!

Ocena: 1/10