Indochine @ Postbahnhof, Berlin, 8.04.2015

Niezbyt często zdarza się zobaczyć zespół wypełniający wielkie hale i stadiony w klubie mieszczącym nieco ponad 500 osób. W przypadku Indochine taka możliwość pojawiła się w związku z europejską trasą promującą płytę Black City Parade. Było oczywiste, że w Europie, pomimo pewnej popularności, są traktowani jako zespół niszowy, znany nielicznym.

W berlińskim Postbahnhof było wielu Francuzów, Belgów i Szwajcarów. Dla nich to już była absolutna atrakcja. Porównując ten koncert z ubiegłorocznymi występami na Stade de France w Paryżu, czy jakimkolwiek koncertem halowej trasy po Francji, tu zabrakło rozbudowanej scenografii. Występ przestał być zaplanowanym spektaklem, a stał się prezentacją prawdziwie rockowego oblicza Indochine. Istotne były jeszcze dwie zmiany, tym razem w składzie. Zabrakło grającego na klawiszach Matu, a Mr Shoes na perkusji został zastąpiony przez bliżej nieznanego Szweda, przedstawionego jako Mr Ludwig. Zatem, przynajmniej na razie, zespół jest pięcioosobowy.

Jak wpłynęło to na muzykę? Było bardzo rockowo, momentami Indochine grali na trzy gitary, a klawisze, odpalane przez Olego de Sata, stanowiły tylko dodatek do naprawdę energetycznego grania. Mimo skrócenia setlisty, koncert trwał dwie godziny. Zaczęli nietypowo, od niegranego ostatnio utworu tytułowego z płyty „Dancetaria”. Później były m.in. „Marilyn”, „Alice et June”, „Trafic Girl” z ostatniej płyty, a na koniec otwierającej set porcji dynamicznych utworów „Miss Paramount”. Spokojniej zrobiło się dopiero w „J’ai demande a la lune”.

Po znanych utworach przyszła kolej na te mniej oczywiste. Najpierw usłyszeliśmy „The Lovers”, cover Editors, który ukazał się na bonusowej płycie „Black City Parade” na kilka miesięcy przed premierą oryginału, a następnie, po „College Boy”, „Salome”. O ile ten ostatni utwór sprawdził się w rockowej formule koncertu, to „The Lovers” wypadło blado. Po pierwsze, Thomas Smith śpiewa go zdecydowanie lepiej, po drugie, gdy francuscy wokaliści próbują śpiewać po angielsku nastrojowe utwory wypada to niestety słabo.

Zasadniczą część koncertu zakończyła zabawa przy Black City Club, czyli połączonych ze sobą klubową klamrą fragmentach 7. utworów, co znane jest z wykonań na trasie Black City Tour. Po przerwie zagrali jeszcze „Dunkerque” i akustycznie „Kao Bang”, a całość zwieńczyły „Trois Nuits Par Semaine”, nieśmiertelny „L’Aventurier” i „Europane ou le Dernier Bal”.

Koncert był naprawdę znakomity. Kameralna atmosfera sprzyjała luźnemu kontaktowi zespołu z publicznością. Powiem szczerze, że o taki luz wokalisty Indochine nigdy bym nie podejrzewał. Próby mówienia (czytania) z kartki po niemiecku były dość komiczne. Przypominały wyczyny Eddiego Veddera z Pearl Jam. Widać też, że Boris Jardel radzi sobie z obcymi językami o niebo lepiej od wokalisty. Powstaje również pytanie o t-shirt Olego de Sata. Ma tylko jeden, czy też, idąc śladem Einsteina, jego garderobę wypełniają szczelnie identyczne koszulki, co pozwala nie marnować czasu na ich wybór?

Ośmiokoncertowa trasa po Europie to prawdopodobnie ostatnie występy promujące Black City Parade. Pozostaje zatem oczekiwanie na nową płytę. Dreszczyk emocji może powodować zmiana składu, za którą może również pójść zmiana kierunku stylistycznego, która już kilka razy w długiej karierze zespołu się wydarzyła.