Historia słuchania muzyki, cz. 1.

Początek mojego obcowania z muzyką przypada na lata 80. ubiegłego wieku. Brzmi przerażająco, niczym wstęp do podręcznika historii, ale chyba z namiastką historii mamy tu do czynienia. Spoglądając wstecz dostrzegam postęp techniczny, którego byłem świadkiem i uczestnikiem, a raczej użytkownikiem, bo przecież w życiu niczego nawet nie przylutowałem.

To, co dziś jest w powszechnym użyciu, 30 lat temu, a więc stosunkowo nie tak dawno, było niewyobrażalne. Pierwszym urządzeniem, przy pomocy którego odtwarzałem muzykę, był magnetofon szpulowy. Nazwy nie pamiętam. Był czterościeżkowy, co oznaczało, że na jednej stronie można było dokonać podwójnego zapisu. Choć w zasadzie trudno mi sobie przypomnieć, czy szpule przekładało się ze strony A na stronę B. W tamtym czasie powszechne były płyty analogowe, ale popularność zdobywały również kasety magnetofonowe. Oryginalne wydawnictwa fonograficzne ukazywały się właśnie w tych dwóch formatach, jak dziś byśmy to określili.

Po krótkim czasie użytkowania magnetofonu szpulowego stałem się dumnym posiadaczem Kasprzaka Stereo, otrzymanego w komplecie ze słuchawkami. Płyty wciąż można było dostać na analogach, ale najbardziej dostępnym źródłem muzyki było Polskie Radio. W Programie Drugim nadawano całe albumy, mało tego, dzielono je w taki sposób, aby słuchacz (rejestrator) bez straty mógł przełożyć w odpowiednim momencie kasetę na drugą stronę. Emisję poprzedzał test stereofoniczny polegający na naprzemiennym odtwarzaniu szumu w kanale lewym i kanale prawym. W jednym z tygodników ukazywała się rozpiska płyt, jakie miały być grane w nadchodzącym tygodniu. Problemem stawała się wówczas czystość odbioru podczas nagrywania. Zakłócenia powodowały różnego rodzaju incydenty, jak rodzice włączający światło wchodząc do łazienki, czy wyładowania atmosferyczne. O ile pierwsze z opisanych zdarzeń można było wyeliminować stosownym zakazem, o tyle na drugie nie miało się żadnego wpływu.

Innym problemem tamtych czasów była dostępność i jakość czystych kaset magnetofonowych. Jeśli ktoś jest fanem i kolekcjonerem nagrań, a jednocześnie nic nie mówią mu nazwy Stilon Gorzów i Wiskord Szczecin, powinien uważać się za szczęściarza. Prawdziwym rarytasem były kasety magnetofonowe, które nabyć można było w sklepach Baltony i Pewexu. Pomijając przypadki posiadania rodziny w cywilizowanych krajach, zakupy musiała poprzedzać transakcja walutowa, która z reguły odbywała się w ciemnej bramie nieopodal sklepu (jej drugą stroną nie był miły pan w okienku kantoru wymiany walut, ale tzw. cinkciarz). Najpopularniejszymi wtedy kasetami były TDK, Maxell, BASF i Sony. Szczytem marzeń były taśmy chromowe. Ciemniejsze od żelazowych, zapewniające zdecydowanie lepszą jakość nagrania. Jednak każdy dokonywany wybór musiał odbyć się kosztem jakiegoś innego dobra. Zakup lepszej kasety powodował zmniejszenie ich ilości. Z kolei niedobory w tym zakresie powodowały, że konieczne było wybieranie tego, co zostanie na kasetę nagrane. A co jeśli ktoś odpuszczał nagrywanie płyty, a w trakcie jej nadawania okazywało się, że to było jednak to? O powtórkach programów znanych dziś z anteny telewizyjnej można było tylko pomarzyć.

Te wszystkie uciążliwości, oceniając je z perspektywy czasu, sprawiały, że zdobywanie muzyki było czymś pasjonującym. Czymś na miarę radości odczuwanej po zjedzeniu banana, który nie dość, że cudem pozyskany, to jeszcze dwa dni dojrzewał na oczach żarłoków na rozgrzanym kaloryferze. Do dziś pamiętam dzień, gdy w zamieszkiwanej przeze mnie części kraju Trójka rozpoczęła nadawanie audycji w stereo. Świadectwem tego była jarząca się na czerwono dioda na tabliczce wskazującej zakresy fal. Nigdy później nie przeżywało się takich chwil szczęścia. No może czasem, ale sporadycznie.

W tym początkowym okresie fascynacji muzyką nie było mi dane korzystać z gramofonu. Być może dziś byłbym szczęśliwym posiadaczem kolekcji płyt winylowych, w szczególności z nagraniami polskich wykonawców rockowych tamtej epoki. A być może, posiadając takie zbiory, pozbyłbym się ich niesiony falą radości jaka ogarnęła mnie po odkryciu płyty kompaktowej? Przynajmniej nie przeżywam dziś straty wpisanej w wariant drugi, tym bardziej, że tłoczenia z tamtych czasów pozostawiały najczęściej wiele do życzenia.

Pamiętam dokładnie śmierć winyla. Gdzieś około 1990 roku, będąc dumnym posiadaczem polskiego odtwarzacza CD marki Diora (podobno składanego z podzespołów Philipsa) udałem się do sklepu muzycznego, w którym można było nabyć płyty kompaktowe. Wówczas nikt jeszcze nie sprowadzał ich do ekspozycji na wystawie. Po prostu, składało się zamówienie, wpłacało zaliczkę w wysokości całości ceny zakupu (dziś byłaby to klauzula niedozwolona wpisana do rejestru prowadzonego przez UOKiK), a po dwóch-trzech tygodniach można było odebrać płytę w sklepie. I właśnie w dniu odbioru mojego pierwszego CD (Electric Light Orchestra „Out of the Blue”) w drzwiach sklepu spotkałem koleżankę ze szkoły. Wychodziła trzymając pod pachą dopiero co wydany LP Big Cyca „Z partyjnym pozdrowieniem”. Znając mnie z tamtych czasów, pewnie skomentowałem ów fakt, oceniając z dzisiejszej perspektywy, żałośnie. Istotne w tym wszystkim jest jednak to, że to właśnie tamten dzień utkwił mi w pamięci jako ostatni, w którym widziałem żywego człowieka z płytą analogową. Pewnie jeszcze jakiś czas były one w sprzedaży, ale ich kupowanie stało się tak niemodne, że nabywcy siłą rzeczy zeszli do podziemia, by ostatecznie wylądować ze swoimi kolekcjami na strychach, w piwnicach, czy na śmietnikach.

Wtedy wydawało się, że CD zabiło winyle. Jak się okazało jednak, analog przetrwał. Długo był w śpiączce, ale najwyraźniej farmakologicznej, z której udało się go wybudzić. Dziś jest piękniejszy, audiofilski (po prostu grubszy), do odtwarzania na kosztujących czasem kilkadziesiąt tysięcy złotych patefonach. I robi podobne wrażenie na płci pięknej, jak kiedyś klaser z kubańskimi znaczkami pocztowymi. Ale zanim winyl powstał z popiołów, nadszedł czas mroku…