Faith No More, Berlin, Zitedelle Spandau, 6 czerwca 2015 roku

Bliskie położenie Berlina sprzyja spontanicznym wypadom. W sobotę, 6 czerwca, miasto żyło wieczornym finałem Ligi Mistrzów, który rozgrywany był na berlińskim Stadionie Olimpijskim. Sześć kilometrów dalej w Zitadelle Spandau, przy pięknej pogodzie, pod gołym niebem, wystąpił Faith No More. Zespół już od lutego jest w trasie koncertowej promującej najnowsze dzieło, wydany niecały miesiąc temu, pierwszy od 18 lat album „Sol Invictus”.

Scenografia berlińskiego koncertu dowiodła, że jedyne koncerty zagrane przez Faith No More w zeszłym roku, w londyńskim Hyde Parku i na Festiwalu Open’er w Gdyni, były już przymiarką do objazdu świata w tym roku. Cała scena skąpana w bieli, przystrojona niezliczoną ilością kwiatów.

Zeszłoroczny gdyński występ pozostawił we mnie pewien niedosyt. Niby wszystko było w porządku, wybór utworów satysfakcjonował, może poza brakiem „Be Aggressive”, ale atmosfera była nieco dziwna. Wyczuwało się jakiś rodzaj dystansu między zespołem a publicznością, czy też braku pełnego zaangażowania ze strony muzyków. Może wpływ na to miał incydentalny charakter występu, a może artystów w tamtym czasie zwyczajnie pochłaniała praca nad nowym materiałem. Dodatkowo nastrój rozbijały wtedy nowe utwory, z których na pewno wybrzmiały „Matador”, „Motherfucker” i „Superhero”. Nieznane wcześniej, na żywo nie robiły najlepszego wrażenia. Mając zatem jeszcze świeżo w pamięci wspomnienie tamtego koncertu, ciekawy byłem, jak wypadnie zespół niesiony dopiero co wydaną płytą.

W roli supportu zaprezentował się nieznany nikomu pianista. Występ dla zgromadzonej publiczności był raczej wyzwaniem, aniżeli przyjemnością, czy rozgrzewką przed gwiazdą wieczoru. Gromkie brawa wywołało dopiero zejście artysty ze sceny. Oczekiwanie na Faith No More przedłużało się, ale mniej więcej o 20:45 zespół pojawił się na scenie.

Zaczęli od „Motherfucker”, w którym Patton jakby rozgrzewał się jeszcze przed dalszą częścią koncertu, a spory udział wokalny w całości miał klawiszowiec Roddy Bottum. Chwilę później uderzyli „Be Aggressive”. Szkoda tylko, że cios został wyprowadzony nieprecyzyjnie, bo cały zespół rozjechał się w różne strony, a akustycy dopiero ustawiali brzmienie. Efektem tego, utwór wypadł słabo, może z wyjątkiem końcówki. W „Caffeine” już wszystko grało znakomicie. Chwilę uspokojenia przyniósł „Evidence”, ale najdziwniejsze było zagranie „Epic” już w początkowej części koncertu. Przez moment mogło się wydawać, że koncert będzie złożony w większości z utworów dobrze znanych ze starszych płyt, ale wtedy zagrali jeden z mocniejszych fragmentów „Sol Invictus”, „Black Friday”. Roddy Bottum chwycił za gitarę akustyczną, a Patton na zmianę przechodził od melodeklamacji do wrzasku.

Zaskoczeniem dla wielu mogło być sięgnięcie po „Spirit”, utwór z debiutanckiej płyty nagranej jeszcze z Chuck’iem Mosley’em na wokalu. W środkowej części owacyjnie przyjętego „Midlife Crisis” zespół zrobił pauzę i dał pośpiewać publiczności. Później wrócił do utworu w nieco wodewilowym stylu, by ostatecznie na zakończenie przyłożyć w sposób znany z „Angel Dust”. Podczas wykonywania tego numeru ktoś z publiczności rzucił w Pattona obwarzankiem, jednak ten, wykazując refleks, uchylił się przed atakiem, a następnie, w swoim stylu, wykonał obsceniczny gest pod adresem napastnika, po czym podniósł precla ze sceny, powąchał i zjadł jego spory kawałek. Zagrany po „Everything’s Ruined” utwór „The Gentle Art of Making Enemies” był jedynym mocnym reprezentantem „King For a Day… Fool For a Lifetime”. Wypadł naprawdę ostro, bo nie łagodziły go klawisze Roddy’ego Bottum’a, który na czas wykonania utworu… zniknął ze sceny.

Nie mogło oczywiście zabraknąć wyczekiwanego przez większość publiczności coveru The Commodores. Senną atmosferę niedzielnego poranka przywołaną w „Easy” zrównoważył za moment „Last Cup of Sorrow”, jeden z dwóch wykonanych tego wieczoru fragmentów „Album of The Year”. Wtedy Faith No More zaskoczyli mnie po raz kolejny. Zbliżając się do końca koncertu, zamiast podgrzewać atmosferę kolejnymi dobrze znanymi utworami, podstawowy set zakończyli grając „Separation Anxiety”, „Matador” i „Superhero” z ostatniej płyty (ten ostatni zapowiedziany przez rozbawionego wokalistę jako największy hit). Gdzieś pomiędzy wrzucili jeszcze tylko „Ashes to Ashes”.

Na bis zagrali najpierw spokojnie, wykonując utwór tytułowy z promowanej właśnie płyty i przeróbkę „This Guy’s in Love With You” Burt’a Bacharach’a, a później dynamiczny „We Care a Lot”, z niezmiennie śmieszącym tekstem o tym, jak to chłopcy się o wszystko troszczą. Po takim zakończeniu mało prawdopodobne było, aby wyszli jeszcze raz na scenę, ale stało się to za niedługą chwilę. Patton, trzymając w ręce tamburyn, rzucił tylko „You know what does it mean?”, po czym definitywnie pożegnali się utworem „From the Dead”, ostatnim również na „Sol Invictus”.

Koncert Faith No More składał się ze wszystkich doskonale znanych elementów. Były szepty, krzyki, recytacje, megafon, niemiłosierne wrzaski, miotanie się Pattona po scenie i słodki śpiew w wolniejszych momentach. Zważywszy na to, że publiczność zgromadzoną w Cytadeli stanowili osobnicy obojga płci w wieku 35+, nie sądzę, aby komukolwiek koncert mógł się nie podobać. Tak, jak dwadzieścia lat temu, tak i dzisiaj, Patton jest mistrzem ceremonii, genialnym, choć chyba nie do końca normalnym, wokalistą. Pewne jest jednak, że żyje wyłącznie muzyką i to da się odczuć w każdym momencie.