Blur „The Magic Whip”

Od wydania poprzedniej płyty Blur upłynęło 12 lat. Niektórzy „Think Tank” umieszczają na marginesie dokonań grupy z uwagi na nieobecność na tym albumie gitarzysty Grahama Coxona. Podejście radykalne i chyba jednak pozbawione sensu, tym bardziej, że płyta ta nie była wcale zła. Może po prostu nie trafiła na swój czas, a może zwyczajnie przestało iskrzyć między dawnymi kolegami, zmęczonymi swoim towarzystwem, co znalazło do pewnego stopnia odzwierciedlenie w nagraniach.

Dwanaście lat nieobecności to całe wieki. Najjaskrawszym przypadkiem porażki spowodowanej wieloletnim oczekiwaniem na nową płytę byli Guns’N’Roses. Rożnica między nimi a Blur jest jednak taka, że w okresie nieobecności tych drugich, dwie kluczowe postaci zespołu, Damon Albarn i Graham Coxon, wykazywały sporą aktywność. Wokalista realizował się w Gorillaz, The Good, The Bad and The Queen i projektach solowych, a Coxon nagrywał co chwilę pod własnym nazwiskiem. Można więc powiedzieć, że w zasadzie latami nikt nie oczekiwał nowej płyty Blur, a jeśli już, to zmieniło się to dopiero w momencie, gdy zespół zaczął ponownie koncertować w oryginalnym składzie.

W trakcie nieobecności Blur wiele wydarzyło się w muzyce rockowej. Nie byliśmy wprawdzie świadkami żadnej rewolucji na miarę punk’u czy grunge’u, ale powstało wiele zespołów, dzięki którym doszło do zmiany pokoleniowej na brytyjskiej scenie rockowej. W 2004 roku zadebiutowali Kasabian i Franz Ferdinand, rok później Anglia oszalała na punkcie Kaiser Chiefs, ale okazało się to niczym w porównaniu z oszałamiającym sukcesem pierwszej płyty Arctic Monkeys. Tak było w Premiership, ale i w niższej klasie rozgrywkowej, przynajmniej mierząc wielkością sprzedaży, działo się nieźle, bo The Vaccines czy Miles Kane po rozsatniu z The Rascals, znakomicie dotrzymywali kroku czołówce. W tym samym czasie Radiohead oddaliło się na dobre od rockowej orbity, Oasis przeszło definitywnie, przynajmniej na razie (sic!), do historii, Coldplay i Muse stali się ucieleśnieniem rocka stadionowego, a The Verve i The Stone Roses zaliczyli nieudane powroty.

Dlatego reaktywacja i trasa koncertowa Blur w oryginalnym składzie była sporym zaskoczeniem. Jej powodzenie świetnie dokumentują wydane w stosunkowo krótkim odstępie czasu, podobne repertuarowo, płyty zarejestrowane na żywo (dwa podwójne albumy „All the People: Blur Live at Hyde Park” z 2009 i „Parklive” z 2012 roku). Dalsze funkcjonowanie zespołu wyłącznie w wydaniu koncertowym prawdopodobnie szybko doprowadziłoby do wyczerpania się formuły i zakończenia działalności. Dlatego zdający sobie z tego sprawę muzycy, przez cały czas z rezerwą wypowiadający się o ewentualności nagrywania nowej płyty, na zwołanej z początkiem tego roku konferencji prasowej w chińskiej restauracji w Londynie niespodziewanie ogłosili kwietniową datę premiery nowego albumu. O jego nagrywaniu musiało wiedzieć niewiele osób, bo zaskoczenie było pełne.

Z perspektywy czasu wydaje się, że utrzymywanie w tajemnicy pracy nad nową płytą było świetnym posunięciem. Zminimalizowało ono w znacznym stopniu ciężar oczekiwania zarówno fanów, jak i dziennikarzy. Tuż po premierze komentarze i recenzje były skrajnie różne, czego w sumie zawsze można się spodziewać w przypadku powrotu zespołu o takiej pozycji jak Blur.

Ponowne nawiązanie współpracy z producentem Stephenem Street’em mogło wskazywać na niechęć zespołu do udawania się w nowych muzycznych kierunkach. Potwierdził to już pierwszy singel promujący płytę, na który wybrano „Go Out”. Mimo, że utwór ten z powodzeniem mógłby zostać umieszczony na „13”, to jednak brzmieniowo bardziej zbliżył się do wczesnych płyt. Stuprocentowy Blur mamy jeszcze w otwierającym płytę „Lonesome Street” i w „I Broadcast”. Ten drugi, z uwagi na ostry gitarowy riff i dynamiczną strukturę, z pewnością będzie reprezentował nowy album na koncertach.

Płyta może być zaskoczeniem dla tych, którzy oczekiwali po niej wyłącznie przebojowości z jakiej słynął zespół w pierwszej połowie lat 90. I nie chodzi o to, że nie jest melodyjnie, bo piosenki wypełniające album mają piękne melodie. Więcej tu jednak melancholii, niż młodzieńczej łobuzerki. Oczekujący singli w rodzaju „Girls and Boys”, „Country House”, czy „Song 2”, mogą być rozczarowani. Jeśli jednak poświęcą „The Magic Whip” odrobinę uwagi, cierpliwość zostanie w pełni wynagrodzona, bo sześciominutowy „Thought I Was a Spaceman” nie zachwyci, gdy słucha się płyty z doskoku, a piękno „New World Towers”, „Ice Cream Man”, czy „My Terracotta Heart”, wypływa na powierzchnię dopiero po kilku przesłuchaniach.

W warstwie dźwiękowej nowej płyty zauważalne są wszystkie odcienie Blur, jak i pozostałych muzycznych projektów, szczególnie tych, w których uczestniczyli Graham Coxon i Damon Albarn. Ale nawet wtedy, gdy linia basu w „Ghost Ship” ewidentnie przywołuje na myśl Gorillaz, nie sposób pomylić ze sobą obu zespołów. Można więc powiedzieć, że ostatnie kilkanaście lat nie odcisnęło żadnego piętna na nowych nagraniach, a zespół jest klasą sam dla siebie.

Od czasu, gdy na listach przebojów w Wielkiej Brytanii pojawiła się płyta „Leisure” minęło już 23 lata. Szaleństwa młodości chłopcy z Blur mają już raczej za sobą. Serwują za to piękną, w zdecydowanej większości nastrojową, płytę, złożoną z dobrze znanych i znakomicie zestawionych ze sobą elementów. A tych, którym brakuje na płycie dawnego poczucia humoru i ironii odsyłam do teledysku „Ong Ong”. Po udanym powrocie Suede przed dwoma laty, również Blur daje nadzieję, że weterani britpopowej sceny początku lat 90. nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.