Florence + The Machine „How Big, How Blue, How Beautiful” [Island, 2015]
Śpiewające kobiety, zwłaszcza na gruncie muzyki rockowej, to odrębna kategoria. Podobnie jak w wielu innych sferach życia, już na starcie są w gorszej sytuacji. Sprawia to, że uwagę zwracają na siebie wyłącznie jednostki wybitne, prawdziwe artystki, które posiadają na tyle silną osobowość, aby wywalczyć i utrzymać swoją pozycję. W świecie męskiego rocka spokojnie można przeprowadzać podziały między pierwszą, drugą, czy nawet trzecią ligą, ale w przypadku płci pięknej jest to niemożliwe. Jednym tchem można wymienić wokalistki ekstraklasy, ale gdy przejdziemy do niższych klas rozgrywkowych okazuje się, że nie ma kto startować w zawodach. W myśl zasady: albo jesteś najlepsza, albo nie istniejesz.
Joan Jett, Courtney Love, Alison Mosshart, Shirley Manson, Bjork, Skin, czy Tori Amos, bez względu na osobiste nastawienie do poszczególnych wokalistek, stanowią indywidualności, które w tym, czy innym momencie, wypracowały własny styl i znalazły swoje miejsce na scenie. Do tego grona w 2009 roku dołączyła Florence Welch, której Florence + The Machine debiutancką płytą „Lungs” wdarł się przebojem na muzyczne salony. Kolejny album ugruntował wysoką pozycję zespołu, a koncerty stały się swego rodzaju misterium, czyniąc zeń niemal na starcie zespół kultowy.
Po „How Big, How Blue, How Beautiful” sięgnąłem po czterech miesiącach od premiery. Zwyczajnie nie miałem ciśnienia. Dziś cieszę się, że kolejne nowości nie zepchnęły w przepaść propozycji Florence + The Machine z listy tytułów do przesłuchania.
Trzecia płyta w dyskografii to z reguły poważny test dla wykonawcy. Kończą się pomysły zgromadzone w początkach działalności, często przychodzi kryzys twórczy, a próba jego przezwyciężenia przynosi niejednokrotnie owoce w postaci słabego materiału. W przypadku Florence + The Machine można było obawiać się o rezultaty pracy w studiu. Niepokojący był przede wszystkim czas, jaki minął od wydania poprzedniej płyty studyjnej, bo w przypadku młodego wykonawcy cztery lata to naprawdę długo. Efekt finalny w postaci „How Big, How Blue, How Beautiful” przeszedł jednak najśmielsze oczekiwania. Oto otrzymujemy najlepszy z dotychczasowych krążków Florence + The Machine, świadectwo rozwoju zespołu i niewiarygodną wprost porcję emocjonalnego podejścia do muzyki i śpiewu. Wszystko to dzięki obdarzonej niezwykłym głosem Florence Welch, będącej centralną postacią zespołu, i muzykom, tworzącym dla niej nie mniej intrygujące tło.
Rozpisywanie się o poszczególnych utworach często wydaje się pozbawione sensu, ale różnorodność określeń gatunkowych używanych w stosunku do twórczości Florence + The Machine skłania ku głębszej analizie. Płytę otwiera najczystszy pop w postaci „Ship to Wreck”, ale już w singlowym „What Kind of Man”, po spokojnym intro, atakuje wściekła gitara i wywołujący dreszcze śpiew. Tak jest na całej płycie, a wielobarwność stylistyczna, scalona głosem Florence Welch, sprawia, że sięgną po nią nie tylko fani popu, ale także miłośnicy rocka.
Album tworzy idealną całość, co powoduje, że zapoznawanie się wyłącznie z jego fragmentami daje tylko namiastkę pełnej ekstazy. Z całości jednak każdy wyłowi dla siebie kilka pereł. Moimi są dynamiczny „Delilah”, momentami kojarzący się z Sinead O’Connor, nastrojowy „Long & Lost”, kierujący myśli w stronę P.J. Harvey, i „Third Eye”, mający w sobie coś ze skoczności The Ting Tings z czasów debiutu. Jednak utwory te, wraz z pozostałymi, tworzą tylko lont wetknięty w dynamit, jakim jest zamykający płytę numer „Mother”. Doprawdy wybuchowe zwieńczenie znakomitego albumu.
Egzaltacja i sceniczna kreacja wokalistki może być dla wielu irytująca, ale bez wątpienia broni się ona swą szczerością. Florence Welch w kilka lat wskoczyła na sam szczyt zestawienia największych wokalistek świata w kategoriach pop i rock, w pierwszej miażdżąc wszystko, co napotkała na swojej drodze, w drugiej z powodzeniem rozpychając się łokciami bez ofiar w ludziach. Jak na razie płyta roku.