Editors „In Dream” [PIAS Records, 2015]

Wydana w 2013 roku płyta „The Weight of Your Love” stanowiła zwrot w twórczości Editors. Z zespołu odszedł jeden z jego założycieli i współtwórca repertuaru Chris Urbanowicz, a przewodnictwo w grupie objął samodzielnie wokalista Tom Smith. Zmiany zaowocowały najbardziej melodyjnym i, oczywiście w porównaniu z wcześniejszymi, najbardziej radosnym, optymistycznym, albumem. Gdy na koncercie rozpoczynającym Open’era 2013, w pełnym słońcu, zagrali „Sugar” i „A Ton of Love” z wydanej ledwie kilka dni wcześniej płyty byłem przekonany, że będzie to mocny rockowy album. Chwilę później utwierdzili mnie w tym przekonaniu grając „Formaldehyde”. Proporcje wszystkich składowych stylu Editors dobrano na tamtej płycie w sposób pozwalający patrzeć na nią w równym stopniu jak na osiągnięcie artystyczne i produkt mający spory potencjał komercyjny. O dziwo, album nie wylądował, jak dwa poprzednie, na pierwszym miejscu brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się płyt.

Przygotowując nowy materiał zespół mógł zatem obrać kilka kierunków. Spodziewałem się, że będzie nadal grał bardziej rockowo, dlatego sporym zaskoczeniem było pierwsze przesłuchanie „In Dream”. Płyta nie ma tego kopa, którym od razu na ziemię powalała „The Weight of Your Love”, a jej wdzięk da się odkryć dopiero po kilkukrotnym przesłuchaniu. Brzmieniowo, z przewagą syntezatorów, oddala się od poprzedniczki najbardziej, jak to tylko możliwe, wracając na dobre do brzmień lat 80., intensywnie eksploatowanych przez Editors na wydanej w 2009 roku płycie „In This Light and on This Evening”. Jedynymi pomostami pomiędzy „In Dream” a „The Weight of Your Love” jawią się „Ocean of Night”, z dominująca partią fortepianu, i „Forgiveness”, które bez większego problemu znalazłyby swoje miejsce na poprzednim albumie.

Powrót do wcześniejszych inspiracji nie oznacza w żadnym przypadku kopiowania przez Editors własnej twórczości. Zasadnicza różnica pomiędzy „In This Light and on This Evening” a „In Dream” polega na tym, że zespół na nowej płycie czerpiąc z tych samych wzorców, odwołuje się do bardziej dojrzałych form. Dobrym przykładem może tu być nastrojowy „The Law”, z gościnnym udziałem wokalistki Mojave 3 – Rachel Goswell. Słychać w nim Depeche Mode, ale już nie z okresu trzech pierwszych albumów. Mniej jednoznaczne są też nawiązania do twórczości Kraftwerk, Joy Division, czy New Order, co na „In This Light and on This Evening” było tak czytelne, że momentami aż odpychające. Utwory, jak zaczynający całość „No Harm”, czy „At All Cost”, są w większości nastrojowe. Pomiędzy nimi znaleźć można, monumentalny wręcz, refren „Salvation”, ale największe spustoszenie robi zamykający całość „Marching Orders”. Odnoszę wrażenie, że tak mógłby brzmieć Ultravox, gdyby nie zakończył działalności w drugiej połowie lat 80. i nie zboczył w popowe rejony. „In Dream” to płyta mroczna, zdecydowanie do słuchania w ciemnościach i w całości, bo spokojnie można sobie darować wyróżnianie jej poszczególnych fragmentów.

Tradycyjnie już, album został wydany w kilku wariantach. Edycję CD de lux wzbogacono alternatywnymi podejściami do kilku utworów. Ukazują one kompozycje w innym świetle, jednocześnie nie pozostawiając wątpliwości, że wersje zamieszczone na albumie były tymi właściwymi. Z dodatkowych utworów wspomnieć wypada jedynie instrumentalny, delikatny, „Harm”, bo „Oh My World”, znowu z towarzyszeniem Rachel Goswell, nie wnosi do obrazu całości nic ciekawego. Spokojnie zatem zakup wersji de lux można sobie odpuścić.

Przed premierą „In Dreams” zapowiadano, że pierwsze tłoczenie płyty winylowej będzie miało złoty kolor. Od razu zaznaczam, że jeśli ktoś oczekuje barwy w rodzaju tej, jaką znamy z wręczanych muzykom złotych płyt za sprzedaż albumów, to będzie wielce rozczarowany. Płyta faktycznie nie jest czarna, ale swoją barwą przypomina jesienny liść (w wersji soft) lub inne zjawisko, w które czasem wdepnąć można na chodniku (w wersji hard). Nie jest wykluczone, że specjalista od marketingu w wytwórni był mężczyzną odróżniającym wyłącznie podstawowe barwy lub celem było jedynie zwiększenie sprzedaży. Na uwagę natomiast zasługuje oprawa graficzna, za którą odpowiada Rahi Rezvani, fotograf i reżyser teledysków Editors. Artystyczne zdjęcia wszystkich członków zespołu, każde na osobnej karcie, znakomicie posłużyć mogą za tymczasową dekorację ścienną (w książeczce dołączonej do CD, wykorzystano inne zdjęcia, na których muzycy sfotografowani zostali z wykorzystaniem widocznego na okładce motywu świetlnego stożka).

Editors wypłynęli na fali popularności zespołów indie rockowych czerpiących garściami z dorobku Joy Division. Wspinając się kilka lat temu na najwyższy poziom, nową płytą utrzymują w Europie pozycję lidera, daleko w tyle zostawiając konkurencję, w rodzaju choćby przeprodukowanych White Lies.