Mad Season / Seattle Symphony „Sonic Evolution” [Monkeywrench Rec., 2015]

Gdyby Smurf Maruda dowiedział się o premierze płyty, na której rockowy zespół gra z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, z pewnością powiedziałby: „Nie cierpię kolaboracji rockmanów z orkiestrami”. W tej kwestii to ja akurat z Marudą jestem wyjątkowo zgodny. Żadne tego typu wydawnictwo nie porwało mnie jeszcze swoją zawartością. W dodatku śmieszą mnie wypowiedzi muzyków podejmujących się współpracy z symfonikami. Wszystkie one są zadziwiająco podobne, do tego stopnia, że w Sevres pod Paryżem, obok wzoru metra, powinien spocząć wzorcowy wywiad udzielany w ramach promocji takiej płyty. Slogany w rodzaju „Chcieliśmy spróbować czegoś nowego.”, czy „Stanowiło to dla nas wyzwanie.” pojawiają się w każdej rozmowie.

Informacja o wspólnym projekcie Mike’a McCready’ego i Seattle Symphony spowodowała, że poczułem się zaniepokojony. Pojawienie się w tytule płyty nazwy Mad Season spotęgowało to uczucie, bo przecież dwóch oryginalnych członków zespołu, w tym wokalista Layne Stayley, od lat nie żyje. Było zatem oczywiste, że Mike’owi McCready’emu i perkusiście Barrett’owi Martin’owi będą musieli towarzyszyć inni muzycy. Lista nazwisk zaproszonych gości robi wrażenie, Chris Cornell, Duff McKagan, Sean Kinney, Matt Cameron, Jeff Ament, Stone Gossard, to tylko niektóre z nich. Ale, jak mawia Dariusz Szpakowski w odniesieniu do potyczek piłkarskich, „nazwiska nie grają”.

Nie wdając się w dłuższe dywagacje, „Sonic Evolution” nie stała się pierwszą w historii płytą, na której połączenie orkiestry i zespołu rockowego w końcu zatrybiło. Nie jest to możliwe prawdopodobnie z tego powodu, iż nie istnieje sposób idealnego zespolenia dźwięków tych dwóch grup muzyków. Można być najgłośniej grającym zespołem rockowym świata, ale gdy orkiestra symfoniczna łupnie pełną mocą, to efekt jest mniej więcej taki, jakby tłem stał się huragan największej mocy. Słychać to dobrze w otwierającym płytę „Waking The Horizon”, w którym o obecności Mike’a McCready’ego, poza spokojniejszym wstępem, zaświadcza dopiero solo gitarowe. Owszem, świetne, ale czy wszystko razem brzmi intrygująco?

W „Long Gone Day” za mikrofonem staje Chris Cornell. Słychać orkiestrę, z Mad Season na pierwszy plan wysuwa się saksofon, ale Cornell śpiewa w jakiś dziwnie beznamiętny sposób. „River of Deceit”, przejmująca ballada z jedynej studyjnej płyty zespołu, również traci swój pierwotny blask. Brzmi to wszystko, jakby zespół przygrywał do ścieżki dźwiękowej, dajmy na to, „Gwiezdnych wojen”. Dramatycznie natomiast robi się w „I Don’t Know Anything”. W wersji oryginalnej utwór miażdżył bębenki przesterowanym riffem gitary i narastającym, potężnym, wejściem perkusji. Na „Sonic Evolution” lekko zniekształconą gitarę i delikatne popukiwanie perkusji słychać do momentu, gdy po scenie przetacza się orkiestrowa machina, a Cornell znowu śpiewa, jak przy ognisku.

Skłamałbym jednak, gdybym stwierdził, że płyta niczym mnie nie zaskoczyła, bowiem z wielkim zdziwieniem zauważyłem, że w piątym numerze nagle zniknęła gdzieś orkiestra (antrakt?). Na odpoczynek udał się także Cornell, a jego obowiązki przy mikrofonie powierzono Kim Virant. Nie wiem kim jest, ale wykonanie przez nią „Wake Up” do poszukiwań mnie nie zachęciło. Jeszcze gorzej jest w „Lifeless Dead” i „I’m Above”, w których rolę wokalisty przejmuje niejaki Jeff Angell. Nie chcę definitywnie orzec, że jego głos, w porównaniu z nieco starszymi kolegami ze Stanu Waszyngton, jest po prostu słaby, ale jeśli wokalista ma jakieś stałe pozamuzyczne zajęcie, to ja bym na jego miejscu z niego nie rezygnował.

Przed kończącym płytę „All Alone” na scenie pojawia się niemal cały, z wyjątkiem Eddi’ego Vedder’a, skład Temple of The Dog”. I to w zasadzie jedyna ciekawostka, dla której warto sięgnąć po tę płytę, mimo że wykonania „Call Me a Dog” i „Reach Down” nic nowego nie wnoszą.

Powiem szczerze, że nie do końca pojmuję sens wydania tej płyty, bo nawet gdyby fascynował mnie mariaż rocka i muzyki poważnej, to zamiast oczekiwanych 60. minut interesującej mnie muzyki, dostałbym ledwie ponad dwadzieścia. Jestem pewien, że nawet najbardziej zagorzali fani wszystkich zespołów, których członkowie wystąpili na koncercie zarejestrowanym w Benaroya Hall w Seattle, nie będą po tę płytę sięgać często. Odłożą ją na półkę i traktować będą wyłącznie jako wspomnienie zbędnego wydatku.

Podobno Mad Season szykują całkowicie nowy album. Zastanawiam się nad logiką takiego posunięcia, bo czy nie lepiej byłoby, gdyby „Above” pozostało już na zawsze jedynym, do dziś zachowującym świeżość i moc, materiałem studyjnym zespołu? Odpowiedzią na to pytanie niech będzie zamykający „Sonic Evolution” utwór „All Alone”, w którym słychać odtworzony z samplera głos Layne’a Stayley’a.