Artur Rojek, Narodowe Forum Muzyki, Wrocław, 16.11.2015

Artur Rojek promuje swoją pierwszą solową płytę trasą po Polsce. Na miejsce koncertów wybrał głównie sale filharmonii. Nie jestem miłośnikiem polskiej muzyki, nie posiadam w swoich zbiorach żadnego albumu Myslovitz, choć oczywiście znam sporo piosenek zespołu. Mam za to solową płytę Artura Rojka, bo „Syreny” uważam za jeden z najlepszych utworów stworzonych przez rodzimego artystę, ale to nie on skusił mnie, aby wczoraj wieczorem pojawić się na koncercie. Ciekawy byłem, jak wygląda oddany w tym roku gmach Narodowego Forum Muzyki, bo właśnie w nim odbywał się występ. Budynek naprawdę robi wrażenie, zarówno jeśli chodzi o bryłę, jak i wnętrza, a jego największa sala, licząca 1800 miejsc, była w poniedziałek wypełniona po brzegi. Wśród publiczności znalazły się zarówno dzieci, jak i osoby, dla których Myslovitz byli dzieciakami już na początku kariery. Wchodząc do Narodowego Forum Muzyki zastanowiło mnie tylko, że przy wejściu, poza sprawdzeniem biletów, nie prowadzono najmniejszej nawet kontroli. Gospodarze wychodzą pewnie z założenia, że charakter miejsca wymusza na odwiedzających kulturalne zachowanie. Ignorancja, granicząca z nonszalancją.

Artur Rojek wystąpił z towarzyszeniem składu raczej rockowego, który w żaden sposób nie uzasadniał wyboru tak dystyngowanej sali. Spodziewałem się bowiem, że towarzyszyć mu będzie instrumentarium mogące w pełni wykorzystać akustyczne walory sali stworzonej na potrzeby przede wszystkim orkiestry. Tymczasem, koncert równie dobrze mógł się odbyć w większym klubie. Problemem jest tu chyba mały wybór tego rodzaju miejsc o względnie dobrej akustyce, co niestety dotyczy także większych polskich miast. Inną kwestią może być biznesowa strona przedsięwzięcia, jakim jest jesienna trasa Rojka, bo, po pierwsze, wątpię, aby bilety w tych cenach sprzedawały się na koncerty klubowe, a, po drugie, na sali było sporo osób w średnim wieku, sprawiających wrażenie niezbyt często uczęszczających na koncerty, zatem wizja obcowania z kulturą w klimatyzowanym pomieszczeniu, na wygodnym (naprawdę) fotelu, mogła być dodatkowym magnesem.

Na repertuar złożyły się przede wszystkim utwory z debiutanckiego albumu Artura Rojka „Składam się z ciągłych powtórzeń” i, jak to najczęściej bywa, zabrzmiały one w wersjach koncertowych dużo mocniej. Świetnie przyjęta przez publiczność „Beksa” wybrzmiała w połowie koncertu oraz zagrana na drugi bis, z większym niż wcześniej udziałem publiczności, dodatkowo wydłużona rozimprowizowanym środkiem. Dwukrotnie zagrano także „Czas, który pozostał”. Utworom z płyty towarzyszyły czarno-białe obrazy wyświetlane na ekranach umieszczonych z tyłu sceny, co wprowadzało odpowiedni klimat. Rojek, początkowo nieco zestresowany, później się rozkręcił, by pod koniec koncertu już całkiem śmiało zagadywać do publiczności, choć jego konferansjerka osiąga, co najwyżej, poziom Kasi Nosowskiej.

Owacyjnie wręcz przyjęte zostały przez publiczność „Syreny”. Tu oczywiście nie będę obiektywny, ale trochę żałowałem, że to nie ten kawałek muzycy zagrali ponownie w końcówce. Na żywo piosenka zyskała dodatkową moc, której próżno szukać na płycie. Momentami robiło się bardziej kameralnie, jak na początku w utworze zatytułowanym „Pomysł 2”, czy pochodzącym z repertuaru Mysovitz „Chciałbym umrzeć z miłości”. Rojek wykonywał je siedząc na fotelu, w tym drugim akompaniując sobie na gitarze akustycznej. Na przemian, było też jednoznacznie rockowo, gdy lider sięgał po gitarę elektryczną i bawił się sprzężeniami. Absolutnie zaskoczył wykonaniem „Ring of Fire”, kawałka znanego najbardziej z repertuaru Johnny’ego Cash’a. To, w jaki sposób Artur Rojek podszedł do obcej twórczości, powinno posłużyć całej rzeszy innych muzyków, jako przykład mistrzowskiego przygotowania coveru. Utwór oryginalnie osadzony w estetyce country, w jego wykonaniu mieszał w sobie elektroniczne brzmienia rodem z Kraftwerk z prawdziwie rockowym kopnięciem w refrenie i rozjechaną improwizacją w końcówce. Obok „Syren”, najlepszy i najmocniejszy fragment koncertu.

Odmienne wrażenie zrobiło natomiast autorskie wykonanie „Cucurrucucú paloma”, meksykańskiego piosenkarza Tomasa Mendeza. Wokalista zapowiedział, że to dzieje się na serio, mówiąc też, że starsi widzowie z pewnością pamiętają tę piosenkę. Jedyny pozytyw płynący z jej zagrania był taki, że ponownie zaliczyłem się do młodzieży, bo utworu nie znałem, a możliwości, że został on przearanżowany, osiągając wysoki stopień nierozpoznawalności, nie brałem pod uwagę. Sama piosenka, pozbawiona dęciaków i charakterystycznego latynoskiego akompaniamentu, zwyczajnie znudziła i nie miała na to wpływu, chyba na starcie skazana na niepowodzenie, próba śpiewania przez Artura Rojka w języku hiszpańskim. Bierze się to również stąd, że Rojek, mimo niewątpliwego talentu kompozytorskiego i wykonawczego, nie dysponuje barwą głosu, która sama w sobie jest w stanie przyciągać uwagę.

Spodziewałem się, choć w żadnym wypadku tego nie oczekiwałem, że muzyk sięgnie po więcej utworów swego autorstwa z repertuaru dawnej grupy, bo przecież ciężko wypełnić pełnowymiarowy koncert muzyką pochodzącą z niespełna trzydziestoparominutowej płyty. Jednak, oprócz wspomnianego „Chciałbym umrzeć z miłości”, Myslovitz przypomniał tylko „Długością dźwięku samotności”, ale utworowi w wykonaniu na żywo zwyczajnie czegoś zabrakło.

Nie chciałbym, aby niektóre powyższe, może nie do końca entuzjastyczne, wypowiedzi stały się krytyką, rozumianą jako negatywna ocena koncertu. Występ był naprawdę udany, a publiczność, mimo sztywnego, jak na rockowe standardy, otoczenia pod koniec naprawdę się rozkręciła. Artur Rojek w porywający sposób przedstawił muzykę z pierwszej solowej płyty, prezentując się jako artysta dojrzały, doskonale wiedzący dokąd zmierza. Patrząc natomiast na wydarzenie z szerszej perspektywy, cieszy wyprzedany biletowany koncert polskiego artysty.

WP_20151116_19_04_29_Pro (2)