Toto „XIV”

Ze zdziwieniem dziś stwierdziłem, że w kufrze z płytami leży nierozpakowany ostatni album Toto. Po jego przesłuchaniu, poprzedzonym rozpakowaniem, pomyślałem, że w zasadzie niewiele da się o tej płycie napisać, poza tym, że jest bardzo w stylu Toto. Zespół od początku działalności grał muzykę lokującą się na pograniczu rocka i popu, a, co za tym idzie, największe triumfy święcił w latach 80. „Rosanna”, czy „Africa”, to tylko dwa spośród wielu jego singli, które na wieki weszły do repertuaru stacji radiowych kierujących ofertę do słuchaczy lubiących wyłącznie te piosenki, które już kiedyś słyszeli.

Przyznam szczerze, że umknęło mi co najmniej kilka poprzednich studyjnych płyt zespołu. Na albumach z lat 80. Lukather był często tak cofnięty w miksie, że niejednokrotnie trzeba było mocno się wsłuchiwać, by wyłuskać dźwięk gitary, co ostatecznie sprawiło, że straciłem zainteresowanie Toto udając się w rejony ostrzejszych brzmień. Do Toto wróciłem wraz z premierą wydanej nie tak dawno podwójnej płyty „Live In Poland”, bo właśnie koncertowe wykonania utworów pokazują, jak znakomitym gitarzystą jest Steve Lukather.

Podobnie jest z najnowszą płytą zespołu, zatytułowaną „XIV”. Instrumenty eksponowane są w odpowiednich proporcjach, a wyrazistą gitarą zaczyna się już pierwszy na płycie „Running Out of Time”. Gdyby wszystko było oprawione nieco inaczej, początkowej zagrywki nie powstydziłby się Eddie Van Halen. Utwór świetnie wprowadza w zawartość albumu. Słuchając po raz pierwszy jego nośnego refrenu miałem przeczucie, że to będzie znakomita płyta i właśnie taka się okazała. „Burn”, jeszcze bardziej niż „Running Out of Time”, budzi skojarzenia z Yes z okresu „90125”. Przymknijcie na chwilę oczy i wyobraźcie sobie, że w tym majestatycznym utworze śpiewa Jon Anderson. W „Holy War” mamy klimat kawałków ze ścieżek dźwiękowych do filmowych hitów lat 80., bo czy utwór ten nie mógłby znaleźć się na soundtracku do, dajmy na to, „Gliniarza z Beverly Hills” albo „Top Gun”? „21st Century Blues” z bluesem ma niewiele wspólnego, ale znowu otrzymujemy fantastycznie zestawione elementy składowe stylu Toto, dęciaki, gitarowe sola, uzupełniające tło partie organów i fortepianu i Williams’a, wyśpiewującego niezwykle melodyjną partię.

Singlowy „Orphan”, po spokojnym intro, atakuje jeszcze wściekłym riffem gitary, ale na poświęconym dawnemu perkusiście „Unknown Soldier (For Jeffrey)” robi się już spokojniej. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak mogło dojść do współpracy Steve’a Lukather’a z Michaelem Jacksonem, posłuchajcie „The Little Things”, czy przepięknej ballady zatytułowanej „All The Tears That Shine”. W warstwie muzycznej idealnie wpasowują się one w estetykę Króla Popu, zwłaszcza pierwszy, czarujący soulowym klimatem. Toto z lat 80. mamy jeszcze w „Chinatown” i „Fortune”, którego taneczny refren urzeka atmosferą twórczości Simply Red. Całość kończy prawie siedmiominutowy, progresywny, „Great Expectations”. Naprawdę mocne zakończenie znakomitej płyty.

Odnosząc się powyżej do każdego utworu z osobna zdałem sobie sprawę z tego, że muzykom Toto od wielu lat udaje się dokonać niemożliwego, gdyż, pomimo całej palety dźwięków, wypracowali i wciąż zachowują własny, od razu rozpoznawalny styl. Spójność muzyki jest tym bardziej zaskakująca, że kompozytorsko na płycie udzielają się wszyscy, poza perkusistą, członkowie zespołu, czyniąc w to różnorakich konfiguracjach i wyłącznie na najwyższym z możliwych poziomie.

Toto daje nam to, czego wszyscy mogli oczekiwać, dwanaście potencjalnych przebojów. Jestem przekonany, że niejeden artysta dałby się pokroić za możliwość wykorzystania na swej płycie którejkolwiek z piosenek, jakie znalazły się na „XIV”. Inną sprawą jest, że ta przebojowość nie pozwoli zespołowi trafić na playlisty większości stacji radiowych, grających dziś muzykę sformatowaną według kryteriów, których nowa propozycja Toto nie spełnia. Mimo to, wtajemniczeni będą zadowoleni. Bardzo żałuję, że nie mogłem być na koncercie grupy, który odbył się we wrocławskiej Hali Orbita. Mam nadzieję, że zespół w niedługim czasie ponownie odwiedzi Polskę.

Album ukazał się na podwójnym winylu, do którego niestety nie dołączono kodu pozwalającego ściągnąć muzykę z sieci. Wydawcy powinni to jednak robić, szczególnie w przypadku artystów, o których piszą czasopisma w rodzaju „Classic Rock”, bo czasem człowiekowi nie chce się wstać z kanapy, by co trzy utwory zamiatać i przekładać płytę. Ciągle jeszcze myślę o najnowszej płycie Electric Light Orchestra, bo zabrakło jej właśnie tego czegoś, czego na nowym albumie Toto jest w nadmiarze.

Płyta ukazała się nakładem Frontiers Rec.