Kurt Cobain „Montage of Heck: The Home Recordings”
Z opisami płyt, redagowanymi przez wytwórnie płytowe, jest trochę jak z reklamą wczasów w zagranicznym kurorcie. Niezbędna jest umiejętność czytania nie tylko ze zrozumieniem, ale i między wierszami. Cicha okolica hotelu oznacza, że z miejsca zakwaterowania wydostaniecie się wyłącznie pożyczonym na czas pobytu samochodem, natomiast „[…] płyta zawierająca wczesne nagrania dające możliwość prześledzenia procesu twórczego artysty […]” znaczy ni mniej, ni więcej, że stoicie przed próbą wyłudzenia kilkudziesięciu złotych metodą na wnuczka (tu: ulubionego wykonawcę).
Powyższa refleksja, jak raz, znajduje potwierdzenie w przypadku najnowszego wydawnictwa podpisanego nazwiskiem Kurt’a Cobain’a. Na singel promujący album wybrano domową wersję „And I Love Here”. Po jej wysłuchaniu pomyślałem, że nie wróży ona zbyt dobrze, skoro, jak można przypuszczać, do promocji wybrano najlepszy fragment płyty. Utwór wykonany na trzech podstawowych akordach znakomicie sprawdziłby się na letniej imprezie działkowej przy ognisku, gdyby nie depresyjny, buczący wokal. O tym, że Cobain uwielbiał The Beatles wiemy z jego licznych biografii i całej dyskografii, zatem magnetofonową rejestrację jednego z przebojów zespołu wszech czasów spokojnie można uznać za zbędną. Jak się jednak okazało, najgorsze było dopiero przede mną.
Podtytuł płyty „The Home Recordings” niekoniecznie musiał wskazywać na kiepską jakość zgromadzonego materiału, ale tytuł ostatniej ścieżki zestawu, „Do Re Mi (Medley)”, powinien był już dawać do myślenia. Album otwiera „Yodel Song”, zaczynający się stękaniem, do którego dochodzi nieskładne brzdąkanie na gitarze i tytułowe jodłowanie. Od biedy, z uwagi na ten ostatni element, można utwór określić mianem humorystycznej ciekawostki, ale „1988 Capitol Lake Jam Commercial”, „Montage of Kurt”, „Montage of Kurt II” i „Beans”, to już strojenie sobie żartów z ewentualnych nabywców płyty. Zanim wyciągniecie portfel lub podacie internetowemu sprzedawcy numer karty kredytowej, posłuchajcie tych kawałków. A jeśli one, mimo wszystko, wam się spodobają, to odpalcie „Kurt Ambiance”, bo jeśli wcześniejsze numery były tylko żartem, to nie znajduję słów, nie licząc inwektyw, na określenie tego, co chciała z wami zrobić wytwórnia płytowa publikując coś takiego. Nazwanie utworem odgłosu przypominającego włączony przez pomyłkę w damskiej torebce telefon, byłoby ogromną przesadą. Dalej wcale nie jest lepiej. „Bright Smile” i „Retreat” to gitarowe wprawki na poziomie ucznia pierwszej klasy muzycznej szkoły podstawowej, a „Reverb Experiment” to ten sam uczeń, który po powrocie ze szkoły, wbrew nakazom nauczycieli, odpalił chińską podróbę Fendera, podłączoną do wzmacniacza tego samego pochodzenia.
Odrębną, choć niezbyt liczną, grupę utworów stanowią komentarze Cobaina na różne tematy. Ale, nawet jeśli zostały one wykorzystane w filmie dokumentalnym, od którego tytuł wziął album, to czy macie ochotę na wielokrotne słuchanie jego wypowiedzi na temat Pauli Abdul? Być może w całym tym bałaganie można natrafić na jakiś zalążek utworu, ale w żadnym wypadku nie jest to coś, o czym warto byłoby wspominać. Jeśli w ten sposób ocenimy „Burn The Rain”, to niezbyt długo się nim nacieszymy, bo muzykę przerywa dzwonek telefonu, który za moment odbiera Cobain. „Rehash” to podobny przypadek. Na siłę jakiejś wartości można by się było doszukiwać w „She Only Pies”, ale wyłącznie zestawiając ten fragment z pozostałym materiałem zamieszczonym na płytach.
Naprawdę nie pojmuję sensu wydawania tego rodzaju nagrań. Zastanawiam się także, czy przypadkiem nie szkodzą one wizerunkowi muzyków, bo o pozytywnym nań wpływie absolutnie mowy być nie może. Chcąc śledzić proces twórczy artysty ostatecznie można posunąć się do tego, aby towarzyszyć mu również w toalecie. Przecież każdy musi tam od czasu do czasu bywać, nawet geniusz. Wartość „Montage of Heck: The Home Recordings” najlepiej odda porównanie zawartego na nim materiału do odpadków wygrzebanych ze śmietnika gwiazdora. Jestem przekonany, że Cobain pierwszy zaoponowałby przeciwko wydaniu tej płyty, gdyby mógł to zrobić. Naprawdę konieczne było ujawnianie wczesnej wersji „Been a Son”, czy nierozwiniętej jeszcze „Frances Farmer Will Have Her Revenge on Seattle” z „In Utero”?
Wydany właśnie album Kurta Cobaina ma charakter wyłącznie dokumentalny, nie jest płytą, która nawet przez najbardziej zagorzałych miłośników jego talentu będzie wielokrotnie odtwarzana. Tego rodzaju materiał, jeśli w ogóle, powinien być upubliczniany za darmo, do ściągnięcia z sieci, a i wtedy gwarantuję, że po jednokrotnym wysłuchaniu skasowalibyście pliki z twardego dysku. Jeśli w filmie portretującym wokalistę Nirvany fragmenty albumu stanowiły tło opowieści, samodzielnie nie nadają się one do niczego. Płyta w jakiejś części odziera Cobaina z przymiotu geniuszu, pokazując, jak ważnymi osobami w Nirvanie byli grający na perkusji Dave Grohl i dzierżący bas Krist Novoselic oraz producenci płyt, Jack Endino, Butch Vig i Steve Albini. I to jedyna wartość zestawu, za którą jednak nie powinno oczekiwać się zapłaty.
Użyte w powyższym tekście słowa utwór, kawałek, numer i piosenka, powinienem wziąć w cudzysłów, bo zapisane na płycie ścieżki nie mają nic wspólnego z desygnatami tych słów. Pozytywnie o „Montage of Heck: The Home Recordings” wypowiadać mogą się wyłącznie osoby czerpiące z tego korzyści finansowe oraz recenzenci periodyków o tematyce muzycznej.
Album ukazał się w wersji jedno i dwupłytowej, ale zapewniam was, że obojętnie, której z nich nie kupicie, zrobicie bardzo dobrze. Najwięcej oczywiście zaoszczędzicie nie kupując obydwu. Recenzent „Teraz Rocka” opatrzył wydawnictwo notą czterech, na pięć możliwych, gwiazdek. Identyczną notę w tożsamej skali wystawił płycie amerykański „Rolling Stone”, ale jeśli spojrzycie na tę ocenę przez pryzmat maksymalnej oceny wystawionej przez miesięcznik ostatniej płycie U2, sami zrozumiecie, że przed zakupem „Montage of Heck: The Home Recordings” należy go najpierw przesłuchać. Podsumowując, nowe dzieło Cobaina wskoczyło na pierwsze miejsce listy albumów, które nie powinny się nigdy ukazać, spychając na pozycję drugą „Lulu”. Członkowie Metalliki powinni odetchnąć z ulgą.
Płyta ukazała się nakładem wytwórni Universal.
czego się nie robi żeby trochę mamony zainkasować….. ta płyta to masakra