Wolfmother „New Crown”

W czerwcu 2012 roku na terenie lunaparku Tivoli w Kopenhadze miałem okazję oglądać na żywo Wolfmother. Zespół wykonał między innymi „Keep Moving” i „Long Way To Go”, utwory z płyty, której premierę zapowiadał już od jakiegoś czasu. Ze zdziwieniem przyjąłem więc późniejszą informację o rozwiązaniu zespołu. Andrew Stockdale w wywiadach mówił, że brak w składzie pozostałych jego założycieli, Myles’a Heskett’a i Chris’a Ross’a, czyni bezsensownym kontynuowanie działalności pod starym szyldem. Decyzja ta nie oznaczała oczywiście zaprzestania działalności przez wokalistę, ale wyłącznie opatrzenie nadchodzącej płyty własnym nazwiskiem.

Pierwszy solowy album Andrew Stockdale’a przyniósł muzykę znacznie bardziej różnorodną, niż wcześniejsza twórczość Wolfmother. Gdyby ukazał się pod dawną nazwą, stanowiłby niewątpliwie o rozwoju grupy, pomimo znacznego złagodzenia brzmienia. Wydany rok po kopenhaskim koncercie, mimo że obdarzony naprawdę niemałym potencjałem komercyjnym, nie zawojował rankingów sprzedaży. Nawet w ojczystej Australii dotarł zaledwie do 32. pozycji na liście. Andrew Stockdale na własnej skórze przekonał się o tym, jak wiele w świecie rocka znaczy siła marki, bo Wolfmother niewątpliwie miał ją wyrobioną. Świadczyły o tym nie tylko zaproszenia do supportowania AC/DC, czy Pearl Jam, ale także sprzedaż albumów i nagrody, jakimi zespół był obsypywany. „Keep Moving” przepadła na rynku, mimo, że wcale na to nie zasługiwała, a planowane na zimę tournée po Europie zostało odwołane.

W tej atmosferze Wolfmother powrócił w marcu 2014 roku, po raz kolejny w nowym składzie. Andrew Sockdale’a, który objął również funkcję producenta nowej płyty, wspomogli Ian Peres i Vin Steele. Dzieło zatytułowane „New Crown” zostało wydane przez zespół własnym sumptem, początkowo wyłącznie w wersji cyfrowej, a dopiero pod koniec sierpnia na CD i winylu. Uwagę zwracał pośpiech w przygotowaniu materiału po nieudanym starcie solowej działalności wokalisty. Można odnieść wrażenie, że Stockdale zadziałał zbyt nerwowo, a to z kolei, niestety, odbiło się na jakości „New Crown”, i to zarówno na kompozycjach, jak i brzmieniu.

Wolfmother, którego inspiracje były zawsze czytelne, nie schodzi z obranej wcześniej drogi. Solowe poczynania Stockdale’a nie odbijają się w muzyce z „New Crown” nawet ledwie słyszalnym echem. Płytę wypełnia hard rock, problem jednak w tym, że nie jest on zbyt wysokiej próby. Trudno wyróżnić, biorąc za to całkowitą odpowiedzialność, chociaż kilka utworów, które dorównywałyby tym z debiutu i „Cosmic Egg”. Wskazać można wyłącznie fragmenty, które, na tle pozostałych, jakoś się bronią. I tak jest w przypadku otwierającego album „How Many Times”, który szybkim riffem i charakterystycznym głosem wokalisty pcha utwór do przodu. W „Feelings” mamy czysty punk, niechlujny śpiew Stockdale’a przechodzący we wrzask, choć w środku muzycy zdają się rozjeżdżać w różne strony. Zaraz po nim następują mocny, korzystający z pełni hardrockowych patentów, ale nieźle bujający, „I Ain’t Got No” i, do pewnego stopnia zbliżający się do dawnej jakości Wolfmother, „She Got It”. Szybki, oparty na dialogu basu i gitary, serwującej cięty riff. O naprawdę słabych fragmentach w zasadzie można by nie pisać nic, dlatego wymienię tylko „Enemy Is In Yoru Mind” i „My Tangerine Dream”, z naprawdę upiornym finałem.

Drugim elementem grzebiącym „New Crown” zaraz po premierze jest brzmienie płyty. Dźwięk jest fatalny, przypominający kasetę demo albo koncertowy bootleg zarejestrowany w pustym klubie. Jeśli kiedyś wyjdzie audiofilska wersja albumu na grubym winylu, można ją sobie spokojnie darować. Trudno mi uwierzyć, że był to zabieg celowy, bo przy tak brzmiącym materiale słowa przedostatniego utworu, w którym Stockdale śpiewa „I’m on the radio”, jawią się wyłącznie jako pobożne życzenie lidera.

Wolfmother, razem z Rival Sons i Jack’iem White’em, dokonali kilka lat temu transfuzji świeżej krwi do ciała hard rocka, dając odetchnąć wymęczonym dinozaurom. „New Crown” to krok wstecz. Płyta nie ma najmniejszej szansy na wyjście poza krąg najbardziej oddanych fanów Wolfmother, ale nie jest to, jak w przypadku debiutu wokalisty, album niedoceniony, bo w pełni zasługuje na to, by o nim jak najszybciej zapomnieć. Okazję ku temu daje planowana na luty 2016 roku premiera nowej płyty. Promujący wydawnictwo singel, zatytułowany jak cała płyta, „Victorious”, zdaje się być zapowiedzią powrotu zespołu do kompozytorskiej formy, a nie mniej krzepiąca jest wiadomość, że jej produkcją zajął się specjalista od hard rocka – Brendan O’Brien. W każdym razie, trzymam kciuki.