David Bowie „Blackstar”

Dziennikarz jedynego rockowego miesięcznika w Polsce, jak sama tytułuje się gazeta, w styczniowym numerze, w artykule poświęconym Davidowi Bowie, określił poprzedni album artysty „The Next Day” mianem rewelacyjnego i spektakularnego. Cóż, rozumiem uznanie płyty na początku 2013 roku za płytę miesiąca, do pewnego stopnia rozumiem również entuzjastyczną wówczas recenzję, ale patrząc na „The Next Day” z perspektywy czasu, trudno użyć w stosunku do niej choćby jednego z przywołanych powyżej przymiotników. Płyta ta, zestawiając ją z bogatą twórczością muzyka, trzyma ledwie średni poziom. Podejrzewam, że reakcja z chwili wydania „The Next Day” spowodowana była szokiem wywołanym ukazaniem się nowej muzyki w ogóle, bowiem (nomen omen?) od czasu wydania w 2003 roku „Reality” Bowie konsekwentnie milczał, nie udzielając wywiadów i nie występując na żywo. Jego pojawienie się gdziekolwiek, nawet w ułamku, stanowiło niemałą sensację. Przykładem może być otwierający ostatnią płytę Arcade Fire utwór „Reflektor”. Skromna, wydawałoby się, wokaliza stanowi w nim niezwykły dodatek. I nie jest ważne, że bez niej piosenka i tak broni się sama. Bowie to jedna z największych legend muzyki popularnej i nawet, gdyby nie było go słychać wcale, jego gościnny udział we własnym nagraniu odnotować chciałby chyba każdy wykonawca.

Na nowy album Davida Bowie trzeba było czekać trzy lata, przy założeniu, że ktokolwiek nań czekał, bo prawdopodobieństwo, że się ukaże było stosunkowo niewielkie. Już pierwsze przesłuchanie płyty daje nadzieję, że będzie to coś innego, bardziej intrygującego i niejednoznacznego, niż „The Next Day”. Przede wszystkim, do ostatecznej oceny wrażeń wywołanych muzyką z „Blackstar” nie jest wystarczające nawet kilkukrotne przesłuchanie płyty. Atmosfera wytworzona dźwiękami sączącymi się z głośników i struktura utworów nie pozwalają na pobieżne zapoznawanie się z muzyką przy goleniu, czy podczas jazdy samochodem. To zdecydowanie płyta do słuchania, nie do konsumpcji.

David Bowie na przestrzeni dziesięcioleci zmieniał swój wygląd, muzyków, z którymi nagrywał i stylistykę wykonywanej muzyki, bez oglądania się na cokolwiek. Paradoksalnie, z tej zmienności uczynił swój znak rozpoznawczy, jedynym łącznikiem pomiędzy kolejnymi wydawnictwami czyniąc swój głos. Niezależnie od twórczości, prowokował też poza sceną, a rodzaj tych prowokacji oraz ich ilość aż prosi się o zastanowienie, czy to, co stało się na początku stycznia nie było kolejnym, o największym ciężarze gatunkowym, fortelem niezwykłego artysty. Tak, czy inaczej, David Bowie dwa dni po premierze „Blackstar” w jednej chwili zmienił kontekst płyty, której słuchania nie da się już z niego wyrwać.

Oczywiście pojawia się teraz cała masa zdań o tym, że mamy do czynienia z „muzycznym testamentem artysty”, czy „pożegnaniem z publicznością”. Obawiam się jednak, że wszystkie te głosy nie do końca są trafione. Pewne natomiast jest to, że trudno w chwili obecnej wyrazić negatywną opinię o „Blackstar”, szczególnie w Polsce, gdzie o zmarłych, nie wiadomo dlaczego, źle się nie mówi. Nieprzychylne uwagi pod adresem płyty mogłyby również zostać uznane za tani chwyt, choć z drugiej strony jeszcze tańsze okazać by się mogło popadanie w nadmierny patos.

Mając to wszystko na uwadze, jedynym, co bez ryzyka mogę napisać, jest stwierdzenie, że „Blackstar” to płyta jakiej oczekiwałem, gdybym na nią faktycznie czekał. Oczywiście, wyczekując premiery nie wyobrażałbym sobie konkretnych rozwiązań, jazzowych zagrywek, brzmienia saksofonu, czy snujących się niespiesznym tempem utworów, bo równie dobrze mógłbym się spodziewać muzyki spod znaku country and western. Od chwili ogłoszenia daty wydania albumu, liczyłem na płytę intrygującą, tajemniczą, dziwaczną, zakombinowaną i klimatyczną, nie zwyczajną, jak poprzednia. I dostałem dokładnie to, czego chciałem, niemal dziesięciominutowy, wielowątkowy, utwór tytułowy przywołujący, przynajmniej na początku, atmosferę nagrań Talk Talk z okresu „The Colour of Spring”, saksofon w duchu Morphine w „Lazarus”, czy balladowe „Dollar Days” i kończące płytę „I Can’t Give Everything Away”. Zwłaszcza spokojniejsze fragmenty kojarzyć się chwilami mogą ze Stingiem penetrującym jazzowe rejony, ale bez obaw. Na „Blackstar” nie ma szybko wpadających w ucho melodii i nawet początek „I Can’t Give Everything Away”, którego fragment przypomina mi intro serialu „Przystanek Alaska”, jest zaledwie krótkim promieniem oświetlającym przez chwilę mroczną całość.

W sposób zamierzony, bądź przypadkowy, „Blackstar” jest ostatnim psikusem, jaki David Bowie zrobił szerokiej publiczności. Bo każdy kto skusi się na zakup nowej płyty powodowany telewizyjną informacją o śmierci artysty, dla której tło stanowił utwór „Let’s Dance”, srodze się zawiedzie. Jeśli którykolwiek utwór z „Blackstar” trafi na składankę z największymi przebojami Davida, zostanie wybrany na siłę, ale to akurat jedna z zalet tej płyty. Bowie doskonale wiedział co robi dobierając jako współpracowników muzyków jazzowych, niemających nic wspólnego z rockiem. Na „Blackstar” słychać bowiem mnóstwo jazzu, ale charakter wokalisty dominuje kompozycje, nie pozwalając zapomnieć o tym, że mamy do czynienia z muzykiem zdecydowanie rockowym. Efekt przerasta najśmielsze oczekiwania.

David Bowie zmieniał oblicze nie rzadziej niż Madonna, wystawiając uwielbienie fanów nieraz na ciężką próbę. Tracąc jednych słuchaczy, zyskiwał kolejnych. To w pełni artystyczne podejście do tworzywa zachował do końca. I nie ma czego doszukiwać się w premierze płyty kilka dni przed śmiercią. Nawet jeśli muzyka z „Blackstar” wyda się przytłaczająca, a interpretacja tekstów zawiedzie nas w stronę wieczności, to miejmy na względzie, że w wieku, w jakim był jej twórca, a także w obliczu choroby, każda płyta, tekst, zdjęcie, czy wywiad, mogły być ostatnimi.