Ten Commandos „Ten Commandos”

GRUNGE IS DEAD! Wiadomo. Śmierć gatunku obwieszczono, mniej lub bardziej słusznie, wraz z odejściem Kurta Cobaina. Nie jest jednak tak, że u artystów wywodzących się ze sceny północno-zachodniego krańca Stanów Zjednoczonych nic się nie dzieje. Wypadnięcie z głównego nurtu przetrwali, i mają się zadziwiająco dobrze, muzycy Pearl Jam, po latach przerwy odrodzili się Soundgarden, a z kolan podnieśli się Alice In Chains. Nieustannie, choć nieco w cieniu, powróciwszy pod skrzydła wytwórni Sub-Pop, nagrywa Mudhoney, a Mark Lanegan, już bez Screaming Trees, ciągle powiększa solową dyskografię.

Stosunki panujące w muzycznym świecie Seattle były chyba bardziej niż przyjacielskie. Być może wynikało to z geograficznej izolacji miasta, a może po prostu budowaniu wzajemnych relacji sprzyjał jego ponury klimat. Nawet w czasach, gdy większość zespołów, które dziś jednym tchem wymienić można jako grunge’owe, odniosło niebywały sukces komercyjny, ich muzycy nie rywalizowali ze sobą w chory sposób. Zamiast opluwać konkurencję, wspierali się nawzajem wspólnymi singlami, gościnnymi udziałami w nagraniach, supportowaniem na trasach koncertowych, czy pobocznymi projektami, w których mieszanka sprawdzonych gdzie indziej pierwiastków wybuchała ze zwielokrotnioną siłą. Dziś jest tak samo, mimo że muzycy sceny okres nastoletniego buntu mają już bardzo dawno za sobą, a ich doświadczenie w różnego rodzaju zespołach i zdobyta popularność skłaniają ku zmianie nazewnictwa poprzez zastąpienie pojęcia „poboczny projekt” oszałamiająco brzmiącym terminem „supergrupa”.

Debiutujący pełnowymiarowym albumem Ten Commandos tworzą Matt Cameron, perkusista Soundgarden i Pearl Jam, jego kolega z macierzystego zespołu, grający na basie, Ben Shepherd, Alain Johannes, najbardziej znany jako niegdysiejszy członek Queens of the Stone Age, i Dimitri Coats z Off! Supergrupa? Chyba nie, bo pierwszoplanowych postaci z zespołów pochodzenia tu brak. Wszystko więc wskazuje na to, że głównym celem muzyków nie był podbój list przebojów, ale granie dla przyjemności, swojej i garstki fanów, którzy dowiedzą się o wydaniu płyty.

Tak, jak zaskoczeniem nie jest tytuł albumu, tak i jego dźwiękowa zawartość nikogo nie powinna zdziwić. Trudno bowiem wywołać szok po tylu latach, gdy sięga się po doskonale znane patenty. Wybrany na singel promujący „Staring Down the Dust” otwiera sabbathowy riff, jednoznacznie kojarzący się z Soundgarden. Mroczny klimat utworu pogłębia gościnny udział wokalny Marka Lanegana. Matt Cameron do Pearl Jam pasuje najmniej ze wszystkich dotychczasowych bębniarzy. Nie dlatego, że jest słaby, ale dlatego, że jego uderzenie gryzie się nieco z muzyką zespołu. Każdy, kto zestawi muzykę Pearl Jam z twórczością Soundgarden będzie od razu wiedział o co chodzi. Na „Ten Commandos” Cameron jest wyłącznie sobą. Nie musi wpasowywać się w obcy styl, ale może spokojnie grać swoje zeppelinowo-sabbathowe rytmy. Z pewnością ułatwia mu to dopełniający sekcję rytmiczną Ben Shepherd. Zresztą, Soundgarden słychać tu w wielu większych, czy mniejszych, fragmentach. Weźmy na przykład „podkręcony” riff z początku „Invisibility”, który z powodzeniem mógłby zostać wykorzystany na przygotowywanej nowej płycie zespołu.

Śpiew na „Ten Commandos” czasami kojarzy się ze Scott’em Weiland’em. Ortodoksyjni fani kapel z Seattle nieraz zarzucali Stone Temple Pilots nieudolne podpinanie się pod modę na grunge. Posłuchajcie „War on The Peace”, utworu, który spokojnie mógłby wyjść spod pióra braci de Leo, a gdyby gościnnie udzielił się w nim przed śmiercią wspomniany już wokalista, płyta stanowiłaby dziś jeszcze większą ciekawostkę. To, czy w „Aware” śpiew bardziej przypomina Stayley’a, czy Weiland’a, pozostanie pewnie kwestią nierozstrzygniętą w długich dyskusjach, jeśli tylko komukolwiek będzie chciało się je prowadzić.

Jeszcze więcej odniesień na „Ten Commandos” znaleźć można do Alice In Chains. „Outermos Sky” to prawie cztery minuty psychodelicznej uczty, dopiero w solowej partii gitary przypominającej Soundgarden. Z kolei „You Might Forget” przywołuje na myśl akustyczne wędrówki Jerry’ego Cantrell’a z „SAP” i „Jar of Flies”. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że całości brakuje obłąkanego wokalu Layne’a Stayley’a, ale tu jeszcze bym się nie czepiał, bo zarzuty można formułować dopiero w odniesieniu do „Four on The Floor”. Do nagrania utworu uczciwiej byłoby chyba zaprosić Jerry’ego Cantrell’a, bo sankcjonowałoby to korzystanie z cudzych rozwiązań ponad dopuszczalną miarę. Riff, śpiew, harmonie wokalne, to wszystko rozpoznawalne składowe stylu Alice In Chains.

Obok Marka Lanegana, na płycie pojawia się jeszcze dwójka gości. Petera Framptona jakoś specjalnie przedstawiać nie trzeba. Instrumentalny „Sketch 9” rozpoczynający się gitarowym riffem w stylu Queens of The Stone Age ubarwia jego efektowna solówka. Drżenie całości powoduje efekt wykorzystany już kiedyś przez Camerona w „You Are” Pearl Jam. W „Come” natomiast udziela się Nikka Costa. Jej nieco skrzeczący głos jedni uznają za niepasujący do całości, inni za ciekawe urozmaicenie płyty, ale to już, jak kto woli.

I tak można by pisać w nieskończoność o inspiracjach i podobieństwach zasłyszanych na „Ten Commandos”. Debiutancki album grupy wypełnia muzyka, której kod genetyczny jest bardzo czytelny. Jeśli komuś to przeszkadza, niech nie sięga w ogóle po tę płytę, a jeśli ktoś tęskni za początkiem lat 90., to jest to płyta dla niego.