Wolfmother „Victorious”
Kilka dni temu kolega zapytany o to, czy słyszał już nowy numer z nadchodzącej nowej płyty Wolfmother, powiedział mi, że tak, dodając komentarz o zrzynaniu z jakiejś szwedzkiej kapeli (skąd Australijczyk może znać szwedzką kapelę, jeśli nie jest to Abba, kolega nie wyjaśnił). Nic, w każdym razie odpaliłem sobie w serwisie TyRuro.com ów skandynawski band i pomyślałem sobie, że jeśli ktoś tu zrzyna, to wikingowie z Australijczyków. Do rozstrzygnięcia sporu o pierwszeństwo trzeba by chyba zatrudnić archiwistów z IPN, więc pozostawmy go nierozstrzygniętym.
Przy okazji zarzutów o ponadnormatywne inspiracje przypomniał mi się dialog mafiosów z filmu „Casino”, w którym jeden ze złoczyńców zwraca się do swego towarzysza-łotra mniej więcej słowami: „Chcesz powiedzieć, że okradają nas z pieniędzy, które my kradniemy?”. Filmowa kwestia skojarzyła mi się z dość popularną w ostatnich latach falą zespołów, jakby wyjętych z muzycznego antykwariatu specjalizującego się w głównym nurcie rockowej muzyki lat 70. Bo, gdyby pieniądze z cytatu zastąpić „pomysłami”, to powyższe pytanie mogliby zadawać sobie twórcy klasycznych już płyt, Tony Iomi, Jimmy Page, czy Richie Blackmoore, słuchając z oburzeniem Rival Sons, The Brew, Jack’a White’a i Wolfmother właśnie. Póki co, w grupie tej nie wymieniam duetu Royal Blood, bo jest on innowacyjny do tego stopnia, że brzmienie gitary wydobywa z basu, co, bez względu na naukową wartość osiągnięcia, objawieniem ogłosił sam Jimmy Page.
Ale wróćmy do zrzynania. Otóż jest z nim tak, przynajmniej u mnie, że czasem wywołuje ono irytację powodującą mdłości, co przekreśla danego wykonawcę. Przykład? Kensigton i jedyny znany mi singel zespołu zatytułowany „War”. Tak bezczelna kopia Kings of Leon zasługuje na napiętnowanie, nawet jeśli miałaby się okazać lepsza od ostatnich dokonań pierwowzoru. Zrozumiałbym, gdyby muzycznie utwór zbliżał się do cudzej twórczości, ale za kradzież maniery wokalnej to już powinien grozić muzyczny kryminał. Tym bardziej powstaje pytanie, jak to jest, że twórczość Wolfmother i reszty wspomnianych powyżej wykonawców trafia do mnie i, pomimo wyraźnie zarysowanych inspiracji, nie powoduje reakcji obronnej organizmu? Wydaje mi się, że wytłumaczeniem jest odczuwana podświadomie szczerość, bądź nieszczerość, artysty, choć zdaję sobie sprawę, że wrażenia tego rodzaju mają charakter wyłącznie subiektywny. Prawdopodobnie jest też tak, że granica pomiędzy najbardziej nawet czytelną inspiracją a plagiatem, czy podszywaniem się pod innego wykonawcę, jest bardzo cienka i moje ulubione zespoły, choć poruszają się w strefie nadgranicznej, nie przechodzą nielegalnie na drugą stronę.
Wolfmother czerpie garściami od innych. Black Sabbath, Deep Purple, The Doors, Led Zeppelin, Budgie… Nie oszczędza nawet innych „złodziei brzmienia” w postaci Soundgarden, czy Rage Against The Machine, ale czyni to w sposób urokliwy do tego stopnia, że trudno mi się zdobyć choćby na odrobinę krytyki. To trochę tak, jak w filmie, którego scenarzysta uczynił ze szwarzcharakteru postać budzącą, mimo występków, sympatię widza, bo radość płynąca ze słuchania „Victorious” wypływa z melodii i brzmień z gatunku „ja to już znam”. Weźmy na przykład singlowy, tytułowy, utwór, w którym po zmianie tempa wchodzi riff z pewnością zagrany już kiedyś przez Black Sabbath. Ciągle nie jest to zarzut, bo charyzma Andrew Stockdale’a nie pozwala zwątpić na moment w to, że oto mamy do czynienia z esencją rocka, sączącą się prosto z serca, czy innych organów wewnętrznych.
Wolfmother dzisiaj stanowi nie tyle zespół, ile solowy projekt Andrew Stockdale’a. Sygnowany nazwiskiem wokalisty album sprzed kilku lat stanowił w stosunku do „Wolfmother” i „Cosmic Egg” poszerzenie dźwiękowej palety barw. Zaprzeczeniem tego kierunku była poprzednia płyta zespołu, nagrana, wyprodukowana i wydana własnym sumptem, charakteryzująca się fatalnym brzmieniem, momentami nie dorównującym nawet średniej jakości demówce, oraz naprawdę słabymi, kompletnie pozbawionymi polotu, kompozycjami. Ale podobnie jak wtedy, gdy lider porzucił działalność pod własnym nazwiskiem wracając do nazwy Wolfmother, tak i przy okazji przygotowywania „Victorious”, wyciągnął z porażki wyłącznie właściwe wnioski. Po pierwsze, wrócił pod skrzydła wielkiej wytwórni płytowej, a po drugie sięgnął po producenta, którego wkład w rockową muzykę od początku lat 90. nie może być kwestionowany. Brendan O’Brien to człowiek, który kreował brzmienie między innymi takich wykonawców, jak Stone Temple Pilots, Pearl Jam, Rage Against The Machine, czy Chris Cornell. Dlatego „Victorious” jest niezwykle dopieszczonym albumem. Uderza to już w pierwszym na płycie „The Love That You Give”. Wygładzone brzmienie czyni muzykę łatwiej przyswajalną, ale rwany riff w refrenie skrywa moc, która z pewnością w wydaniu koncertowym uwolni się z całą okazałością. Na płycie nie brakuje przyjemnych, rockowych utworów nadających się do radia. Taki jest już rytmiczny „Baronnes”, ale pod tym względem na czoło wysuwa się zeppelinowy, akustyczny „Pretty Peggy”. Obstawiam, że będzie to kolejny singel promujący płytę. Fajnie buja też „Gypsy Caravan”, utwór we fragmentach przypominający „Love Train” z debiutu.
Nowy album Wolfmother nie będzie dla nikogo, kto zna twórczość zespołu, zaskoczeniem. Usatysfakcjonowani będą wszyscy, którzy oczekiwali dobrego hardrockowego, mocno osadzonego w klasyce, grania. Przewijające się gdzieniegdzie brzmienia akustyczne, pokłosie solowej płyty lidera, dodają atrakcyjnego posmaku całej potrawie. Dziesięć utworów w trzydzieści pięć minut powoli zaczyna być standardem będącym odpowiedzią na wzrastającą popularność czarnej płyty. „Victorious” została wydana na stuosiemdziesięciogramowym winylu, który we wnętrzu okładki, powracającej do klimatu oprawy graficznej pierwszych płyt zespołu, kryje teksty wszystkich utworów oraz kod do jednorazowego ściągnięcia płyty w mp3.