Andy Bollen „Nirvana. Dziennik z trasy.”

Oglądając ostatnio bogatą ofertę książek poświęconych muzyce, wpadła mi w ręce ta z Kurtem Cobainem na okładce, uwiecznionym na scenie podczas promocji ostatniej studyjnej płyty Nirvany „In Utero”. Z tyłu książki widniał kuszący slogan: „Obowiązkowa lektura dla każdego fana Nirvany”. Zacząłem się zastanawiać, czy aby znajduję się w grupie docelowej. Po pierwsze, uważam, że pojawienie się Nirvany było nie do przecenienia, ale na bezludną wyspę zabrałbym Pearl Jam. Po drugie, czy aby zyskać miano fana wystarczy mieć w kolekcji wszystkie płyty zespołu? Podejrzane wydało mi się, że przywołane wyżej hasło nie zostało opatrzone nazwiskiem nikogo znanego. Z reguły rekomendację podpisują dziennikarze muzyczni albo inni przedstawiciele branży.

Autorem książki zatytułowanej „Nirvana. Dziennik z trasy.” jest Andy Bollen, perkusista, który, w początkowym okresie działalności, grał w Captain America. Jeśli ta nazwa nic wam nie mówi, a jesteście fanami Nirvany, to z pewnością wiecie kim byli The Vaselines. A jeśli jednak nie wiecie, to nie jesteście fanami Nirvany i, w związku z tym, odradzam zakup książki i czytanie dalej tego tekstu, to zaoszczędzi wam czasu i pieniędzy.

Nie będę się zbytnio rozpisywał zanim przejdę do rzeczy. Tytuł książki jest zwykłym wprowadzeniem w błąd. Sugeruje to już osoba autora, bo nie jest nim żaden z członków zespołu, z którego kronikarskim zapisem trasy mielibyśmy się zapoznać. Andy Bollen, co sam przyznaje, miał okazję widzieć Nirvanę ledwie kilka razy na scenie. Co zatem ma do przekazania? Na pierwszych stu stronach bohaterowie z okładki pojawiają się sporadycznie. Żywej Nirvany tu jak na lekarstwo. Później jest nieco lepiej, ale przez większą część tekstu autor pisze hymny pochwalne na cześć „Nevermind”. Ilość przymiotników użytych do wyrażenia wyjątkowości i epokowego znaczenia płyty oszałamia, ale w pewnym momencie zaczyna przyprawiać o mdłości. Bollen wielokrotnie podkreśla, że nie chciał być muzykiem, ale dziennikarzem. I napisana przez niego książka jest na to dowodem. To połączenie reportażu, felietonu, niekończącej się recenzji „Nevermind” i koncertów, których autor był świadkiem.

Naprawdę nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że nazwa Nirvany użyta została w tytule książki jako wabik dla potencjalnych nabywców. Slogan na odwrotnej stronie okładki winien brzmieć „Obowiązkowa lektura, która wnerwi każdego fana Nirvany”. To książka, która irytuje nie tylko śladową obecnością zespołu będącego jej głównym bohaterem. Równie wkurzające jest to, że autor wraca w wielu miejscach do tych samych przemyśleń. To, że jego marzeniem było zawsze zostać dziennikarzem wystarczyło napisać raz. Ciągle przewija się też konstatacja, że Kurt chciał zdobyć popularność, przy jednoczesnej wierności etosowi punk rocka.

Jeśli ktoś oczekuje szczegółowych opisów rockandrollowego życia, z pewnością się zawiedzie. Bollen ze swoim zespołem nie podróżował z Nirvaną w trasie. Captain America supportowali Nirvanę na kilku koncertach brytyjskiej części europejskiej trasy. Autor opuścił nawet legendarny, przez wielu uznany za przełomowy, koncert Nirvany na Reading Festival. Wolał pojechać na moment do domu, aby odpocząć po trudach trasy. Książka jest w zasadzie opowieścią Bollena o jego stosunku do muzyki w ogóle. Opisuje odczucia jakie towarzyszyły mu w zetknięciu z różnymi wykonawcami od wieku dziecięcego do chwili obecnej, a poprzeplatane jest to mało znaczącymi faktami ze wspólnej trasy koncertowej.

Informacje dotyczące członków najważniejszego zespołu świata dostarczone przez autora są naprawdę bezwartościowe. Dowiadujemy się na przykład, że Kurt, Krist i Dave byli naprawdę sympatycznymi chłopakami, bez nadęcia, a Courtney Love była przemiłą osobą, zupełnie inną niż mógłby na to wskazywać jej wizerunek kreowany przez media. Podstawą tej ostatniej oceny był uśmiech, jakim obdarzyła autora po jednym z koncertów prosząc go o papierosa. W dodatku pamiętała jego imię. Oszałamiające (czyt. z ang. – łał!). Innym razem czytamy, że Dave Grohl był świetnym perkusistą. Całe szczęście, bo myślałem, że po zakończeniu działalności Nirvany sięgnął po gitarę i mikrofon, bo ktoś odważył się w końcu zwrócić mu uwagę, że gubi rytm. Dobrze też, że autor przedstawił perkusistę jako wesołego jegomościa, bo po obejrzeniu kilku teledysków Foo Fighters odnosiłem wrażenie, że to smutny, przygnębiony człowiek bez poczucia humoru. Trochę w tym co piszę złośliwości, ale od książki wydanej po ponad dwudziestu latach od premiery „Nevermind” oczekiwałem więcej.

Z mankamentów, czy może raczej faktycznego charakteru książki, zdaje sobie chyba sprawę nawet autor. Pod koniec pisze, że jednym z pierwszych, jakie brał pod uwagę, był tytuł „U progu sławy.” Wydaje się on idealny, bo mógłby odnosić się zarówno do ówczesnej sytuacji Nirvany, jak i Captain America, tylko kto kupiłby tak zatytułowaną książkę? Ostatecznie, zebrane w „Nirvana. Dziennik z trasy.” fakty i opinie autora mogłyby znakomicie wypełnić kilkustronicowy artykuł do któregoś z czasopism poświęconych klasykom rocka.