Iggy Pop „Post Pop Depression”

Iggy Pop na zawsze ma już zapewnione miejsce w historii rocka, za sprawą The Stooges, niezliczonej liczby płyt solowych, współpracy z Davidem Bowie i prawdziwie rockowej biografii, którą spokojnie można by podzielić na setkę grzeczniutkich rockmanów, wracających ze studia do domu, w którym śniadanko przygotowuje mamusia. Jest jeszcze przynajmniej jeden powód, dla którego zapamiętamy Iggy Pop’a dłuższy czas. Jest nim „The Passenger”, utwór pochodzący z drugiej płyty solowej Iggy’ego „Lust For Life”. Chwytliwy riff zapewnił piosence miejsce na liście światowych evergreenów. Sięgają po niego równie często stacje radiowe, co inni artyści. Wśród nich szczególną popularnością cieszy się w Polsce, bo wykonywały go Kult i T. Love w wersji oryginalnej (kompletnie bez sensu) oraz Bielizna i Pidżama Porno (z własnymi, polskojęzycznymi tekstami). To coverowe powodzenie „The Passenger” jest o tyle dziwne, że to utwór do tego stopnia charakterystyczny, że jakakolwiek próba ingerencji w jego strukturę skazana jest na niepowodzenie. Z wiodącym go riffem zakombinować się nie da, więc po co go grać? Przykładem może być wersja wokalisty INXS, Michaela Hutchence’a, w której brak gitarowej zagrywki czyni wykonanie bezużytecznym.

Moim ulubionym solowym albumem Pop’a jest „Naughty Little Doggie”, raczej niedoceniony przez krytyków, co mi akurat nie przeszkadza w najmniejszym stopniu. Lubię go za to, że jest bezpretensjonalnie, luzacko rockowy, a wypełniają go fajne, nośne numery i, zwyczajnie, dobrze się go słucha. Resztę dyskografii Pop’a znam raczej pobieżnie, ale gdybym miał dwadzieścia lat, informacja o tym, że Iggy Pop wydaje płytę, na której towarzyszyć mu będą Josh Homme i Nick Fertita z Queens of The Stone Age z grającym na perkusji Matt’em Helders’em z Arctic Monkeys, pewnie by mnie zelektryzowała. Dziś jestem w stanie na taką wieść zareagować niezbyt wielkim zdziwieniem, wydając z siebie ciche (bez wykrzyknika, ale duże) „O”, będące wyrazem zwykłej ciekawości. To, jak ważnym elementem „Post Pop Depression” są grający na płycie muzycy pokazuje już okładka, na której, obok zdjęcia, pojawiają się nazwiska całej czwórki. Cóż, marketing jest kwestią nie mniej istotną, niż zawartość opakowania, byle tylko nie stało się ono najwartościowszą składową oferowanego produktu.

Już pierwszy na płycie „Break Into Your Heart” pokazuje pod czyje dyktando wszystko się toczy. To Queens of The Stone Age z „…Like Clockwork” w czystej postaci. Joshua Homme, będący również producentem „Post Pop Depression”, naznacza muzykę swym stylem w stopniu nakazującym mówić wręcz o dominacji. To, że Nick Fertita, kolega Homme’a z QOTSA, doskonale odnajduje się w tej sytuacji nie dziwi. Wyższość Homme’a uznać musi także sporo młodszy Matt Helders, w Arctic Monkeys wspierający Alex’a Turner’a, tu ograniczający się do nienarzucających się partii perkusji, ale Iggy Pop?

Jeśli potrzebujecie więcej przykładów powiązań z „…Like Clockwork”, znajdziecie je bez żadnego problemu. Prosta melodyjka wybranego do radiowej promocji utworu „Gardenia” w środku potraktowana została riffem ewidentnie wskazującym na źródło pochodzenia. Podobnie jest z „American Valhalla”, w którym Pop śpiewa przynajmniej z manierą bardziej przypominającą samego siebie, niż Homme’a, bo w warstwie dźwiękowej to nadal QOTSA. W „German Days” wystarczy wysłuchać kilku pierwszych taktów, a złudzeń nie pozostawiają też chórki w zamykającym całość „Paraguay”. Wyjatkowo, w „In The Lobby” wokalnie Pop zbliża się momentami do Davida Bowie, ale może to być tylko kwestia użytego pogłosu.

Zapowiadanie nadchodzącej premiery jako wielkiego wydarzenia, wręcz spektakularnego powrotu artysty, to broń obosieczna. Świetnie to brzmi, ale jeśli płyta nie jest faktycznie najwyższej próby, to za rok ląduje w koszach z płytowymi przecenami. Świetnie ukazuje to przykład „The Next Day” Davida Bowie (wersji limitowanej do tego stopnia, że kilka lat po premierze wciąż można ją nabyć), której cenę ponownie podniesiono, nie wiedzieć czemu, na początku tego roku. W przypadku „Post Pop Depression” szumne zapowiedzi spowodowały, że rozczarowanie muzyką jest większe, niż być powinno. Gdyby płyta po prostu się ukazała, bez reklamowania jej wyświechtanymi sloganami, okazałaby się rzetelną rockową płytą, bo, pozostając przy porównaniach z ostatnia płytą Queens of The Stone Age, nowa propozycja Iggy Pop’a jest zbiorem utworów, które trzymają zbyt wysoki poziom by trafić na strony B singli QOTSA, jednocześnie nie będąc dość dobrymi by zastąpić muzykę z pierwowzoru. Podobieństwo do „…Like Clockwork” zaszkodziło płycie Pop’a w ten sposób, że siłą narzuciło porównania, od których nie sposób się uwolnić w trakcie słuchania. Jest to tym bardziej dziwne, że, produkując przed kilku laty „Humbug” Arctic Monkeys, Homme’owi udało się odseparować wykonawców od własnych naleciałości.

Iggy Pop dobija siedemdziesiątki i cieszy fakt, że wciąż jest artystą aktywnym, choć zmęczenie w jego głosie jest wyraźnie słyszalne. Zważywszy na tryb życia, jakie prowadził, godnym podziwu jest promocja „Post Pop Depression” na trasie, w ramach której już w maju dotrze do Europy. Wypada tylko trzymać kciuki, choć, z drugiej strony, oczekiwań nie można mieć zbyt wielkich, bo każda kariera musi się kiedyś skończyć.