The Libertines „Anthems for Doomed Youth”

Wiem, wiem, to płyta z września zeszłego roku. Od premiery minął już okres, po którym zwykłem płytę określać mianem ostatniej, a nie najnowszej, w dorobku artysty. Przyczyny mego opóźnienia są dwie. Po pierwsze, premiera „Anthems for Doomed Youth” umknęła mi, a raczej, mając o niej pełną wiedzę, zwyczajnie ją zignorowałem. The Libertines wcześniej nie słuchałem ze szczególnym zapałem, bardziej wciągało mnie to, co proponował Pete Doherty z Babyshambles. Raz nawet wybrałem się na nich do Berlina, choć ryzyko odwołania występu było duże z wiadomych względów. Występ oczywiście został odwołany, a to, w czym mogłem uczestniczyć, usłyszałem z koncertowej płyty „Oh! What a Lovely Tour”, gdzie przynajmniej kilka momentów kazało mi żałować, że jednak się nie udało. Po drugie, wydany przez Babyshambles w 2013 roku album „Sequel to the Prequel” nie porwał mnie w najmniejszym stopniu. Recenzje zbierał mieszane, u mnie wywołując, w najlepszym przypadku, uczucie niezadowolenia. Tym bardziej cieszę się, że jednak sięgnąłem po „Anthems for Doomed Youth”, bo w przeciwnym wypadku, wprawdzie o tym nie wiedząc, ominęłoby mnie poznanie jednej z najlepszych płyt minionego roku.

Od wydania poprzedniej płyty The Libertines do premiery „Anthems for Doomed Youth” minęło niemal 11 lat. Z jednej strony szmat czasu, a z drugiej, główne postaci zespołu – Carl Barat i Pete Doherty – nie zrobiły sobie przecież przedłużonych wakacji. Razem wracają zestawem dwunastu utworów, których wspólną cechą są niesamowite wprost melodie. „Anthems for Doomed Youth” jest jedną z tych płyt, na których nawet cisza między utworami robi na słuchaczu wrażenie, po wysłuchaniu których aż trudno uwierzyć, że artystom udało się stworzyć dzieło tak kompletne. Zaryzykuję stwierdzenie, że w 2015 roku nie słyszałem płyty równie melodyjnej, oczywiście w najlepszym znaczeniu tego słowa.

Produkcji płyty podjął się Jake Gosling, mający w swoim portfolio muzykę Ed’a Sheerana, One Direction, czy Palomy Faith. No, omdleć można co najwyżej ze strachu, zważywszy, że za brzmienie „Up The Bracket” i „The Libertines” odpowiedzialny był Mick Jones, gitarzysta The Clash. Tym bardziej zaskakujące okazuje się zetknięcie już z pierwszym utworem na płycie, zatytułowanym „Barbarians”. Refren i chórki nie dają szansy na poszukiwanie innych skojarzeń, niż wspomniana legenda punk rocka. Z kolei reggae’owa pulsacja basu stanowi wstęp do mega przebojowego „Gunga Din”, wybranego na pierwszy singel promujący płytę. O największej przebojowości w przypadku utworów z „Anthems for Doomed Youth” decydować będzie właśnie kwalifikowanie kolejnych kawałków do promocji płyty, bo nadaje się do tego każdy jej fragment. Wcale mnie nie dziwi, że dotąd radiowymi utworami wybrane zostały „Glasgow Coma Scale Blues” i „Heart of The Matter”. Pierwszy, z melodią w refrenie, która spokojnie mogłaby stać się hymnem, tyle że nie na cześć utraconej młodości, ale będącym wyrazem radości kibiców (nie kiboli) wracających ze zwycięskiego meczu swojej drużyny. Z pewnością świetnie sprawdza się na koncertach. Drugi, z nonszalanckim śpiewem Doherty’ego i luzackimi gitarami, rozjeżdżającymi się, pozornie bez sensu, na różne strony, czego apogeum The Libertines osiągają w następnym „Fury Of Chonburi”. Na „Anthems for Doomed Youth” nie zabrakło również spokojniejszych momentów. „The Milkman’s Horse” na tle pozostałych nie robi może jeszcze oszałamiającego wrażenia, ale oparty na brzmieniu fortepianu „You’re My Waterloo”, czy zakończony podniosłą codą „Iceman”, wbijają w ziemię. Równie piękny jest finałowy, nieco łzawy, „Dead for Love”. Doprawdy znakomite zwieńczenie, znakomitej płyty, na której nie brakuje nerwowości, swego rodzaju narkotycznego splątania, tak charakterystycznego dla tego, co robili wcześniej Babyshambles, a czego zabrakło na „Sequel to the Prequel”.

libertines-anthems-for-doomed-youth-dx

Album ukazał się na winylu, do którego dodano kod do ściągnięcia plików w formacie mp3, i na CD, w wersji podstawowej z granatową okładką oraz z czerwoną w wersji deluxe (wyłącznie CD), uzupełnionej o 4 dodatkowe utwory. Dobrze, że zespół nie poszerzał na siłę płyty, bo bonusy w postaci „Love on the Dole”, „Bucket Shop”, „Lust of the Libertines” i „7 Deadly Sins”, odbiegając poziomem od podstawowego zestawu, osłabiałyby jej rażenie. Zwyczajnie brakuje im polotu, który powoduje zachwyt nad „Anthems for Doomed Youth”.

Każdy, kto nie słyszał jeszcze „Anthems for Doomed Youth” powinien nadrobić to niedociągnięcie. A jeśli po pierwszym przesłuchaniu płyta wyda się mało melodyjna i przystępna, należy dać jej szansę, bo może się okazać, że niektórych słuchaczy dopiero posmak zwali z nóg. Po prawie dwudziestu latach od „Urban Hymns” The Verve dostajemy kolejny album z hymnami w tytule i, podobnie jak wtedy, nie jest to tytuł na wyrost.