PJ Harvey „The Hope Six Demolition Project”

Właśnie minęło dwadzieścia cztery lata od debiutu PJ Harvey i nieco ponad dwadzieścia od momentu, gdy artystka zaistniała szerzej w rockowej świadomości utworem „Down by the Water”, pochodzącym z jej trzeciej płyty zatytułowanej „To Bring You My Love”. Spokojnie można powiedzieć, że od tamtego czasu nie nagrała słabej płyty, nawet wówczas, gdy na moment odeszła od typowych dla siebie dźwięków na albumie „White Chalk”. To, co na początku kariery PJ Harvey było wyrazem poszukiwań, z czasem stało się jej znakiem rozpoznawczym, indywidualnym stylem.

W zapowiedziach płyty przejawiał się wątek podróży PJ Harvey, między innymi do Afganistanu i Kosowa, które miały odcisnąć swe piętno na muzyce z „The Hope Six Demolition Project”. Premierę albumu poprzedzał utwór „The Community of Hope”, który mógł nieco wprowadzać w błąd, bo w warstwie muzycznej, oczywiście jak na standardy PJ Harvey, sprawiał wrażenie wręcz pogodnego, a „The Hope Six Demolition Project” z pewnością nie należy do radosnych płyt. Wypełnia ją 11 utworów, których nie sposób słuchać w trakcie prostych nawet prac domowych. Muzyka, jak zwykle w przypadku artystki, zmusza do refleksji. Mimo pełnych rozmachu aranżacji, pierwsze zetknięcie, paradoksalnie, wywołuje wrażenie minimalizmu. Dzieje się tak dlatego, że mnogość i różnorodność instrumentów nie jest zbyt nachalna, co pozwala wychwytywać kolejne detale przy następujących po sobie przesłuchaniach.

Przymiotniki, jakie cisną się na usta w odniesieniu do „The Hope Six Demolition Project” to przytłaczający i jednostajny, ale na pewno nie nudny. Mantrowy śpiew w „River Anacostia” potrafił by prawdopodobnie zahipnotyzować, gdyby wybrzmiewał trochę dłużej. Wielogłosy pojawiają się również w sprawiającym na pierwszy rzut oka przebojowe wrażenie „Near The Memorials To Vietnam and Lincoln”. To drugi mniej dołujący fragment płyty, bo poza nim i „The Community of Hope” próżno szukać na niej choćby grama optymizmu. Dzieje się tak między innymi dlatego, iż dźwiękiem scalającym utwory jest brzmienie saksofonu barytonowego. Z różnym natężeniem pojawia się on w większości kawałków. Czasem, jak w „The Community of Hope” jest dyskretnie przemycony za plecami innych instrumentów, ale często, jak w „Chain of Keys”, „The Ministry of Defence”, czy „Medicinals”, pręży się na pierwszym planie, by pełną dominację zdobyć w „The Ministry of Social Affairs”. Schizofreniczna końcówka utworu to nie jedyny smaczek kompozycji, bo niewątpliwego uroku dodaje jej użyty na początku fragment „That’s What They Want”, bluesa w wykonaniu Jerry’ego McCain’a.

Lista współpracowników PJ Harvey uczestniczących w nagraniu „The Hope Six Demolition Project” mówi sama za siebie. John Parish, Flood i Mick Harvey to osoby, które z większą lub mniejszą częstotliwością pojawiają się u boku wokalistki od początku kariery. To właśnie dlatego trudno mówić w kontekście nowej płyty o jakimś rewolucyjnym zwrocie w twórczości PJ. Wydany właśnie album jest dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać. Nie powiela oczywiście żadnej swojej poprzedniczki, ale też nie wykracza zbyt daleko poza zbadane dotychczas przez terytorium. W swych poszukiwaniach PJ Harvey jest dość ostrożna, ale nie przeszkadza to w osiągnięciu, po raz kolejny, efektu więcej niż zadowalającego.

Winylowe wydanie albumu zawiera wszystkie teksty wydrukowane na wewnętrznej kopercie, a w drugiej połowie okładki skrywa rozkładany, czarno-biały, plakat ze zdjęciem PJ Harvey z, jakże by inaczej, saksofonem. Szkoda, że do LP nie został dołączony kod do ściągnięcia plików w formacie mp3, bo wydaje się to już standardem. Być może celem wytwórni było maksymalne przygnębienie słuchacza, jakby mało dołująca była muzyka z płyty.

PJ Harvey zagra na tegorocznym Openerze, na scenie namiotowej. Pozostaje mieć nadzieję, że jej występ nie będzie kolidował z koncertami Florence and The Machine i The Last Shadow Puppets, którzy wydają się dziś większymi gwiazdami. Jednak obstawiam, że to PJ Harvey zgarnie nagrodę za najlepszy koncert festiwalu, bo zawsze tak jest, że oczekuje się tego po najbardziej popularnych wykonawcach, a prawdziwym artyzmem i charyzmą wykazują się ci mniej oczywiści, jak w poprzednich latach Nick Cave i The Afghan Wigs. Cóż, zobaczymy.