Wolfmother @ Columbiahalle, Berlin, 02.05.2016 / support: Electric Citizen
Wolfmother to dziś w zasadzie marka zdobiąca solowy projekt Andrew Stockdale’a. Próba odejścia od dobrze rozpoznawalnego już szyldu zespołu i rozpoczęcie kariery solowej, z komercyjnego punktu widzenia, nie powiodła się, choć nagrany pod własnym nazwiskiem lidera album „Keep Moving” był świetny. Nie powiodła się również ucieczka z wielkiej wytwórni i wydanie własnym sumptem płyty zatytułowanej „New Crown”, przy czym odbiło się to nie tylko na popularności zespołu, ale również na jakości muzyki, o czym już pisałem przy innej okazji. Stockdale wyciągnął wnioski najszybciej jak się dało, Wolfmother wrócili wydając „Victorious”, płytę, jakiej można było oczekiwać po zespole tego formatu po kilkunastu już latach działalności. Nie dziwi zatem, że europejska trasa koncertowa Gypsy Caravan Tour cieszy się sporym powodzeniem. Tradycyjnie już na szczególne zainteresowanie zespół może liczyć w Niemczech, gdzie chyba zawsze był bardziej popularny niż w innych krajach europejskich. Dlatego żadnym zaskoczeniem nie była dla mnie frekwencja w Berlinie. Koncert nie był wyprzedany do ostatniego miejsca, bilety można było kupić w kasach, ale podejrzewam, że zostało ich niewiele, bo Columbiahalle wypełniona była niemal do ostatniego miejsca.
Zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, obowiązek rozgrzania publiczności podjął pochodzący z Cincinnati w stanie Ohio zespół Electric Citizen. Jego występ w największym skrócie scharakteryzować można stwierdzeniem, iż była to uboższa wersja Deep Purple (mniej rozbudowane partie instrumentów klawiszowych) z damskim wokalem. Dwie cechy Electric Citizen spowodowały, że ich obecność bardziej mnie rozbawiła, niż rozgrzała. Po pierwsze, irytujący sposób, w jaki śpiewa Laura Dolan, po drugie, jej ruch sceniczny, mający urok wystudiowanych pląsów Ani Rusowicz. Obiektywnie jednak muszę stwierdzić, że grającemu na gitarze Rossowi Dolan’owi i walącemu w bębny z miną Zwierzaka z Muppetów Nateowi Wagner’owi sprawności odmówić nie można. Również przyjęcie, jak na support, mieli dość ciepłe, szczególnie wśród widzów 50+ z obowiązkowymi wąsami, ubranych w jeansowe bezrękawniki.
Już ustawianie dźwięku przed wyjściem na scenę Wolfmother dawało przedsmak tego, co będzie można usłyszeć za chwilę. Zespół brzmiał dużo głośniej, po prostu potężnie w stosunku do Electric Citizen. Ta tradycyjna różnica w jakości nagłośnienia w tym wypadku była zbędna, bo support po prostu nie mógł wypaść lepiej od headlinera. Punktualnie o 21 na scenie zainstalowali się Andrew Stockdale, zasiadający za zestawem perkusyjnym Alex Carapetis i grający na basie i klawiszach Ian Peres. Uderzyli od razu tytułowym utworem z najnowszej płyty. Stockdale raczej oszczędny, jeśli chodzi o ruch sceniczny, sprawiał wrażenie, jakby wszystko co robił, czynił bez większego wysiłku. Wulkanem energii był natomiast Carapetis. W sumie trudno zrozumieć, jak, grając w tak dynamiczny sposób, fizycznie można wytrzymać półtorej godziny. Niewiele ustępował mu Peres, który szczególnie efektownie przechodził od tworzenia klawiszowego tła do gry na basie, podrzucając nogą przewieszoną za plecami gitarę. Widać, że obaj są nie tylko zawodowymi muzykami, ale też niezłymi showmanami. „Victorious” i kolejny, jeszcze nieco chaotyczny, „New Moon Rising” można było uznać za przymiarki do prawdziwego kopniaka, jakim okazał się trzeci utwór wieczoru, „Woman”. Biorąc pod uwagę, że jest to jeden z największych przebojów z debiutanckiej płyty Wolfmother, nie muszę chyba opisywać reakcji publiczności. Zaraz po nim zespół sięgnął po „Apple Tree”. Rwany riff, skandowany tekst zwrotki, szał na widowni. I tak było do samego końca, bo Stockdale z kolegami nie zwolnił tempa nawet na chwilę. No może odrobinę w singlowym „Pretty Peggy”, ale utwór wykonany na żywo miał w sobie tyle mocy, że nie dał się już tak jednoznacznie sklasyfikować jako rockowa ballada. Peres popisywał się w nim, prawą ręką grając na klawiszach, a lewą przebierając po basowym gryfie.
W warstwie wizualnej koncert nie musiał już niczym szczególnym zaskakiwać. Za plecami muzyków wisiała wielka reprodukcja grafiki zdobiącej przednią część okładki „Victorious”, a różnokolorowe światła z trudem przebijały się przez jasne oświetlenie sceny, które przygasało wyłącznie w chwilach, gdy stosowne okazywało się przesunięcie reflektorów w kierunku publiczności, z którą wokalista nawiązywał znakomity kontakt. Efektem tego było wyśpiewywanie niektórych fragmentów tekstu zamiast niego, jak choćby „Into another dimension” w „Dimension” właśnie. W trakcie tego utworu moshpit pod sceną przybrał monstrualne wręcz rozmiary. Ciekawostką był wpleciony w środek „White Unicorn” jeden z najbardziej znanych fragmentów rockowych utworów, odśpiewany razem z publiką, „Another Brick in The Wall Part 2”. Wprawdzie Stockdale ze swoją barwą głosu lepiej wypada, gdy sięga po „Riders on The Storm” Doorsów, ale, szczerze mówiąc, nie sądzę by w poniedziałkowy wieczór komukolwiek to przeszkadzało.
Koncert zdominowały utwory z „Wolfmother” i nowego wydawnictwa. I dobrze, bo trzeba sobie powiedzieć, że płyty te są wypełnione najlepszymi kawałkami zespołu. Świetnie pasują do siebie, mocą, przebojowością i wszystkim innym. Obok wymienionych, z „Victorious” zagrali jeszcze cztery utwory, „City Lights”, „Gypsy Caravan”, „The Love That You Give” i „The Simple Life”. Całość zakończył zagrany na bis „Joker & the Thief”. Ostra jak żyleta gitara poprzedziła prowadzący riff, który ostatecznie rozgrzał publiczność do czerwoności. Oczywiście, można by postawić zarzut, że utwory z debiutu w dzisiejszych wykonaniach pozbawione są tego ostatniego szlifu, jaki nadawali pierwotnie Chris Ross i Myles Heskett, ale jeśli ktoś tęskni za tamtymi czasami, może zawsze sięgnąć po wideo „Please Experience Wolfmother Live” sprzed prawie dekady.
Można powiedzieć, że grający na otwarcie wieczoru Electric Citizen gra to samo, co Wolfmother. Problem jednak w tym, że brakuje im tego czegoś, co pozwala Wolfmother wciąż utrzymywać się w czołówce zespołów odwołujących się w swej twórczości do klasyki hard rocka.