Ray Wilson @ Dziedziniec Akademii Rycerskiej, Legnica, 08.05.2016

Dziedziniec Akademii Rycerskiej jest niezwykle atrakcyjnym miejscem organizacji koncertów. Otoczony murami zabytkowej budowli plac pomieścić może na oko 2 tysiące widzów, w dodatku warunki akustyczne są całkiem dobre. Jednym z pierwszych tegorocznych koncertów w tym miejscu był niedzielny występ Ray’a Wilson’a, wokalisty znanego ze Stiltskin i solowej działalności, ale przede wszystkim z ostatniej, jak dotąd, studyjnej płyty Genesis, zespołu, w którym był następcą Peter’a Gabriel’a i Phil’a Collins’a. „Calling All Stations” okazała się jedną z najlepszych płyt w długoletniej karierze Genesis nie tylko z artystycznego punktu widzenia, ale również pod względem sprzedaży, bo jeśli nic się nie zmieniło do dnia dzisiejszego, to pozostaje trzecim najchętniej kupowanym ich albumem. Nie znam żadnego maniakalnego fana Genesis, więc bez obaw powiem, że Ray Wilson był najlepszym wokalistą grupy, a zaśpiewany przez niego utwór „Congo” to bezsprzecznie jeden z największych rockowych hitów, jakie kiedykolwiek powstały. Oczywiście w żaden sposób nie umniejsza to wielkości pozostałej twórczości grupy, bo Genesis jest jednym z niewielu, a być może jedynym przypadkiem dwukrotnej zmiany frontmana, bez szkody dla zespołu.

Okoliczności rozstania Genesis z Ray’em Wilson’em chyba nie do końca są jasne nawet dla samego zainteresowanego. Jego późniejsze działania wskazują, że nie do końca otrząsnął się po tym wydarzeniu, bo po dzień dzisiejszy nie rezygnuje z sięgania po utwory zespołu, w wersji akustycznej, rockowej, a nawet symfonicznej, a przecież własnego repertuaru ma pod dostatkiem. Momentami wygląda to jak klątwa rzucona przez Mike’a Rutherford’a i Tony’ego Banks’a, choć trzeba przyznać, że genesisowe klasyki w jego wydaniu wypadają bardziej niż atrakcyjnie. Najlepszym tego świadectwem jest wydany w 2014 roku album „Genesis vs. Stiltskin – 20 Years and More”, zarejestrowany w studiu radiowej Trójki. W roku wydania była to jedna z moich ulubionych płyt i to nie tylko dlatego, że człowiek lubi słuchać tego, co już dobrze zna.

ray wilson genesis-vs-stiltskin-20-years-and-more

Szczerze mówiąc, wybierając się do Akademii Rycerskiej spodziewałem się występu zbliżonego programem do wspomnianej płyty koncertowej i w zasadzie nie zawiodłem się, bo od samego początku Ray Wilson przeplatał swoje utwory piosenkami nie tylko Genesis, ale i innych wykonawców. Gdzieś na początku zabrzmiał „American Beauty” Stiltskin w towarzystwie „Another Day In Paradise” Phil’a Collins’a i „Another Cup of Coffee”, jednego z największych przebojów Mike and The Mechanics (klątwa Genesis wydaje się czynić spustoszenie większe, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka), które nie do końca mnie przekonały. To chyba jednak nie jest estetyka, w której Ray Wilson czuje się najlepiej. Odniosłem też wrażenie, że setlista koncertu skonstruowana została w sposób odpowiadający publiczności, bo w środkowej części artysta postawił na spokojniejsze utwory. Nie mam pamięci muzycznej kwalifikującej mnie do udziału w „Jaka to melodia?”, ale słuchając dziś najnowszej płyty Ray’a zatytułowanej „Song for a Friend” (mimo, że premiera zapowiadana jest dopiero na 3 czerwca, była dostępna po koncercie), odnoszę wrażenie, że wykonał właśnie kilka premierowych piosenek. I w momencie, gdy po wysłuchaniu kolejnych spokojnych numerów stwierdzić chciałem, że zrobiło się odrobinę nudnawo, muzycy zagrali „Congo”. Cóż, naprawdę jest to numer, po którego usłyszeniu na żywo człowiek może wyjść w każdej chwili z koncertu z wrażeniem uczestniczenia w czymś niezwykłym. Jakby tego było mało, uczucie to spotęgował zagrany chwilę później najbardziej znany utwór Genesis z Collinsem w roli wokalisty, „Mama”. Oparty w znacznej mierze na grze perkusji nie mógł wypaść słabo. Perkusiście nie przeszkodził nawet jeden z wywróconych talerzy. Szkoda, że zespół nie pociągnął tego mocnego fragmentu i nie wykonał „Calling All Stations”, bo w wersji koncertowej utwór ten zawsze atakuje z wielką mocą.

r. wilson - song-for-a-friend

Z cudzych kompozycji usłyszeliśmy jeszcze „Knocking on Heavens Door” Bob’a Dylan’a i akustyczne wykonanie „Heroes” David’a Bowie. Mam wrażenie, że niewielu słuchaczy rozpoznało ten utwór, ale w sumie było to bez znaczenia. Zasadniczo występ należy zaliczyć do udanych, może tylko Ray Wilson mógłby popracować nad jego dramaturgią, inną proporcją utworów spokojniejszych i bardziej dynamicznych, bo tych drugich na swoich płytach ma pod dostatkiem, jak choćby zagrany pod koniec „Inside”, największy przebój z debiutanckiej płyty Stiltskin „The Mind’s Eye”.

Ray Wilson jest niezwykle sympatycznym człowiekiem, bez nadęcia towarzyszącego wykonawcom uważającym się za gwiazdy rocka. Po koncercie podpisywał płyty, co niezbyt często zdarza się muzykom. Miłym gestem było również akustyczne wykonanie „Lemon Yellow Sun”, gdy zauważył wśród publiczności dziewczynę z wypisanym na kartce tytułem utworu.

Niedzielny wieczór był dla mnie wyjątkowy z jeszcze jednego powodu. Po raz pierwszy zabrałem na koncert córkę, która nie mogła się go doczekać od chwili, gdy dowiedziała się, że ma swój bilet. Najbardziej zainteresowana była tym, czy będzie perkusja. No jasne, że będzie, mówiłem. Nie zdążyliśmy tylko posłuchać wcześniej w domu Ray’a Wilson’a, bo ciągle ma na tapecie „Rubber Soul” i ostatni Motorhead. Obserwowanie wrażenia, jakie na sześciolatce robi coś, czego wcześniej nie mogła doświadczyć jest bezcenne. Oczywiście wykorzystanie przez oświetleniowców różowych i fioletowych świateł nie uszło jej uwadze.

P.s. Gdy dowiedziałem się, że artysta przyjechał do Legnicy na zaproszenie przedsiębiorstwa zajmującego się dystrybucją wody przy użyciu sieci wodociągowej pomyślałem, że tematycznie dopasowanym występem byłoby wykonanie na żywo „Dzwonów rurowych” przez Mike’a Oldfield’a.

P.s. II. Autorem fotografii z koncertu jest Piotr Florek. Dziękuję za jej udostępnienie.

WP_20160508_15_01_56_Pro