The Waterboys @ Progresja Music Zone, Warszawa, 06.06.2016

Dawno nie byłem w Warszawie na koncercie. To po prostu za daleko. W zasadzie poza Stodołą i jeszcze jednym klubem, którego nazwy teraz nie mogę sobie przypomnieć, nie znam miejsc, do których zwykle chodzi się na koncerty, ale że niechcący umknął mi koncert The Waterboys w Berlinie, postanowiłem pofatygować się do stolicy. Wizyta zespołu w Polsce to okazja wyjątkowa, bo był to jego pierwszy koncert w kraju w ciągu kilkudziesięcioletniej kariery.

Chociaż The Waterboys znam od zawsze, nigdy nie był to zespół, któremu poświęcałem więcej uwagi. Kojarzył mi się przede wszystkim z jednym z rockowych evergreenów, bo niewątpliwie za taki należy uznać „The Whole of The Moon”. Okres wzmożonego zainteresowania jego twórczością przypadł u mnie na zeszły rok, a zapoczątkował go Wojciech Mann, puszczając w Trójce utwór „I Can See Elvis”. Ten z pozoru smętny kawałek zmusił mnie do sięgnięcia po ostatni album zatytułowany „Modern Blues” i resztę dyskografii. Niezbyt często zdarza mi się, aby wykonawca z takim stażem, którego dotąd nie słuchałem, zaskoczył mnie swoją najnowszą płytą. „Modern Blues” niewątpliwie stanowi wyjątek. Niby nic odkrywczego, ale swoją witalnością i artyzmem zespół spokojnie mógłby obdarować kilku młodszych wykonawców.

Dzień przed koncertem w Progresji muzycy wystąpili na żywo w studiu radiowej Trójki, ale odpuściłem tę transmisję. Od początku mojej muzycznej przygody stosuję bowiem zasadę, że miesiąc przed koncertem nie słucham wykonawcy, na którego się wybieram. Nie jest to w żadnym wypadku nerwica natręctw, zwyczajnie nie zjadam ptysia w domu przed wyjściem na deser do kawiarni. Udając się na spotkanie z artystą chcę być wygłodniały, inaczej niż na zakupach w hipermarkecie, przed którymi profilaktycznie wolę najeść się do syta.

Wyjście gwiazdy wieczoru zaplanowano na godzinę 21 i muzycy pojawili się na scenie punktualnie. Zrezygnowano z jakiegokolwiek rozgrzewacza, a scenografia koncertu była oszczędna do tego stopnia, że zabrakło nawet tradycyjnej płachty z okładką ostatniej płyty, czy logo zespołu. W ten sposób, z musu, prezentują się absolutni debiutanci albo muzycy doskonale znający swoją wartość. Już pierwsze dźwięki nie pozostawiły złudzeń, że koncert The Waterboys będzie wydarzeniem nieprzeciętnym. Zaczęli od „Destinies Entwined”, a chwilę później poprawili „Still a Freak” z ostatniej płyty. Mike Scott naprawdę jest freakiem, ale też jego koledzy z zespołu w żaden sposób mu nie ustępują. Mistrzem ekspresji jest zwłaszcza grający na klawiszach Paul Brown. Panowie na dobre rozkręcili się w końcówce „A Girl Called Johnny”, do której podchodzili trzykrotnie, ujawniając zamiłowanie do improwizacji, emanując ze sceny zadziwiającą wręcz energią.

Mike Scott przywitał zgromadzonych po polsku, starał się również dziękować po naszemu. Chociaż za każdym razem wychodziło mu to coraz gorzej, już sama próba wywoływała entuzjazm wśród publiczności wypełniającej szczelnie Progresję. W języku ojczystym powiedział natomiast, że miło jest zagrać po raz pierwszy w Polsce i podziękował za to, że tak długo czekaliśmy. Dobry humor nie opuszczał lidera bo, przechodząc do właściwej zapowiedzi, stwierdził, że za chwilę wykonają najwolniejszy numer, jaki potrafią zagrać, po czym przygrzmocili „Medicine Bow”. Jeszcze po nim nie ochłonąłem, gdy zagrali jeden z moich faworytów, „Glastonbury Song”. A dalej setlista stopniowała napięcie w taki sposób, że w zasadzie każdy kolejny utwór wydawał się być kulminacyjnym punktem koncertu.

The Waterboys bez wątpienia są zespołem rockowym. Warszawski koncert potwierdził to w stu procentach i nie zmieniają tej oceny wędrówki stylistyczne w stronę country, folku, czy szant. Styl grupy jest zarysowany tak mocno, że nawet całkowite przearanżowanie utworów nie pozbawia ich swojego charakteru. Tak było z „Don’t Bang the Drum”, w którym na scenie pozostał wyłącznie wokalista akompaniujący sobie na pianinie z grającym na skrzypcach Steve’em Wickham’em. To co usłyszeliśmy w żaden sposób nie przypominało studyjnej wersji utworu. Gdzieś w środku pomiędzy snute przez Mike’a Scott’a opowieści własnego autorstwa The Waterboys wrzucili interpretację „Roll Over Bethoven”. I właśnie ten klasyk był jedynym słabym fragmentem koncertu. Doprawdy nic by się nie stało, gdyby został pominięty. Zasadniczą część zakończył improwizowany w końcówce „Long Strange Golden Road”. Za każdym razem słysząc ten utwór z „Modern Blues” zastanawiam się, czy nawiązanie w partii klawiszy do „Won’t Get Fooled Again” The Who było przypadkowe. Tak, czy inaczej, trudno było nie poddać się muzyce płynącej ze sceny.

Pierwszy bis zaczęli od tytułowego utworu z „Fisherman’s Blues”. Podobnie jak zdecydowana większość wykonanych przez The Waterboys tego wieczoru utworów, przyćmił on największy przebój grupy, choć wcześniejszemu wykonaniu „The Whole of The Moon” nie było czego zarzucić. Potwierdziła to również reakcja publiczności, w tym cios zadany mi bluzą przez wymachującą nią, na oko pięćdziesięcioletnią, kobietę. W finałowej partii zespół znowu improwizował, a siedzący przy pianinie Mike Scott zachwycał się funkowymi zagrywkami gitarowymi Zach’a Ernst’a. Po ponownym zejściu ze sceny aplauz na widowni kazał muzykom pojawić się jeszcze raz. Nie będę pewnie odosobniony, gdy napiszę, że ostatecznie zostałem dobity obłędną wersją „Purple Rain”. Mike Scott momentami śpiewał z manierą Prince’a, ale utwór nie przejął nad nim kontroli, bo całość, wraz z kolegami, opatrzył waterboysowym stemplem. Magiczne chwile na definitywne zakończenie niezwykłego koncertu.

Nachodzi mnie taka refleksja, że wykonawcy, na których koncerty jeżdżę czasem są dobrzy, czasem słabi, a niekiedy znakomici, ale jest jeszcze jedna kategoria artystów, górująca nad wszystkimi innymi, niczym Himalaje nad resztą pagórków. To artyści prawdziwi, totalni, funkcjonujący we własnym świecie, których pozostali mogą oglądać wyłącznie stojąc u podnóża góry. Do tej kategorii niewątpliwie zalicza się Mike Scott. Tego co robi nie da się wyuczyć, to trzeba po prostu mieć w sobie. Poniedziałkowy koncert wbił mnie w ziemię na tę samą głębokość na jaką zrobił to kiedyś Nick Cave i Greg Dulli ze swoim Afghan Wigs. Kto widział ich na żywo, będzie wiedział o co chodzi. The Waterboys w Progresji był jednym z najlepszych koncertów, jakie widziałem w życiu i nie sądzę, abym zmienił zdanie, gdy emocje już nieco opadną.

Na zakończenie kilka słów poświęcę również miejscu, w którym odbywał się koncert. Progresja jest znakomicie przygotowana do koncertów rockowych pod względem akustycznym. Brzmienie było selektywne, co zwłaszcza w przypadku wykonawców stosujących rozbudowane, różnorodne, instrumentarium ma spore znaczenie. Jedynym, do czego mógłbym się przyczepić jest wentylacja. Aż trudno sobie wyobrazić, jak można wytrzymać w środku na koncercie metalowym, gdy publiczność jest bardziej ruchliwa niż ta obecna na The Waterboys. Skończyło się na tym, że ziewałem jak smok, próbując złapać odrobinę więcej powietrza, co z boku mogło sprawiać wrażenie ogólnego znudzenia.