Indochine „Black City Concerts”

W 2014 roku ukazała się koncertowa płyta Indochine zatytułowana „Black City Tour”, stanowiąca rejestrację halowego występu grupy, który odbył się 12 marca 2014 roku w Brukseli. Przyznam szczerze, że ani przez moment nie zwątpiłem w to, że, prędzej, czy później, ukaże się również zapis jednego z dwóch koncertów, jakie odbyły się latem 2015 roku na Stade de France. Nie zwątpiłem dlatego, że Indochine wydaje się być modelowym przykładem funkcjonowania zespołu w biznesie muzycznym, a poza tym, nie znam drugiego narodu, który tak bardzo lubiłby płyty koncertowe.

„Black City Concerts” to wydawnictwo, którego nie mogłem się doczekać z dwóch powodów. Po pierwsze, uwielbiam koncerty i płyty koncertowe (pod tym względem z całą pewnością jestem Francuzem), po drugie, byłem na obu paryskich koncertach Indochine kończących trasę koncertową promującą „Black City Parade”. Ilość wariantów, w których ukazała się płyta skłania do sięgnięcia po wersję najbardziej okazałą, box zawierający 2 CD, 2 DVD, Blue-ray, kod do ściągnięcia z sieci filmu dokumentalnego, dziesięciocentymetrową figurkę kobiety z klipu „Trafic Girl”, książeczkę liczącą 52. strony i dwie naklejki. Wszystko to wypełnia pudełko w kształcie walca, dodatkowo opakowane w kartonik z okienkiem, czyli wygląda identycznie jak „Black City Concerts”. Niezależnie od boxu dostępny jest również czteropłytowy winyl.

Przed opuszczeniem igły na płytę zastanawiałem się głównie nad tym, czy dźwięk będzie spełniał moje oczekiwania, bo w przypadku „Black City Tour” proporcje między publicznością, muzyką i wokalem zostały w miksie zaburzone do tego stopnia, że wysłuchanie ponaddwugodzinnej całości wymagało nie lada wysiłku. Na całe szczęście już pierwszy „Electrastar” rozwiał moje obawy, bo okazało się, że wszystko brzmi tak, jak brzmieć powinno. Nieobecni na koncercie o repertuar nie muszą się martwić, bo złożyły się nań, mniej więcej po połowie, numery z promowanej płyty i największe przeboje Indochine. A tych przez ponad 30 lat działalności uzbierało się sporo. W przypadku programu takich koncertów zawsze pojawia się coś zbędnego, a brakuje czegoś niezwykle istotnego, choć dla każdego jest to co innego. Dla mnie niepotrzebnym był na przykład „Kissing My Song”, a zabrakło „Le Baiser”, jednego z moich ulubionych numerów Indo, i choćby fragmentu „7000 Danses”.

„Black City Concerts” złożony został z obydwu paryskich koncertów, które repertuarowo nieznacznie, ale jednak, różniły się od siebie. Na płycie zabrakło dynamicznego „Alice et June”, a „Mao Boy” wybrano w wersji znanej z „Paradize”. Na pewno ciekawostką byłoby zamieszczenie tego utworu w formie z pierwszego wieczoru, gdy na klawiszach przygrywał sobie Nicolas Sirkis, ale wątpię by on sam chciał uwieczniać dla potomnych swój popis. Na żywo zastanawiałem się, czy w ogóle odróżnia białe klawisze od czarnych i pewnie dlatego za chwilę zmienił go Oli de Sat, a na płytę, z akompaniamentem pianina, trafiły tylko „Le Grand Secret” i „Un Jour Dans Notre Vie”.

Wybór lepszych podejść z obu koncertów prawdopodobnie pozwolił uniknąć studyjnych dogrywek, choć czasami, zwłaszcza śpiew Sirkisa, można by nieco poprawić. Tyle, że drobne potknięcia, jak lekka zadyszka i tłumiony śmiech w trakcie „Le fond de l’air est rouge”, sprawiają, że całość brzmi autentycznie, co w przypadku płyt koncertowych jest ważniejsze od perfekcji wykonania. W produkcji posunięto się nawet do tego, że jeden utwór składano z fragmentów obu koncertów, czego nie ukryto, bo oglądając zapis wideo na ekranie widać stosowną informację. Nie ma to oczywiście negatywnego wpływu na odbiór muzyki, a fakt, że manewr ten nie został przed słuchaczami zatajony zapisać należy zdecydowanie na plus.

Przedstawienie, jakie Indochine przygotowali na Stade de France na koniec trasy rozkręcało się stopniowo. Najpierw były dmuchane sylwetki kobiet kierujących ruchem w „Trafic Girl”, konfetti i inne drobiazgi, ale pełną oprawę obejrzeć można było dopiero w połowie koncertu, gdy w całkowitych ciemnościach zagrali tytułowy numer z ostatniej płyty. Z jednej strony formuła spektaklu tych rozmiarów zabija wszelką spontaniczność w muzykach, a z drugiej rozmach robi naprawdę spore wrażenie. To, jak przygotowuje się stadionowy koncert zobaczyć można w dodatkach na DVD, po obejrzeniu których dostrzec można jeszcze jedną ingerencję w ścieżkę dźwiękową polegającą na wycięciu środkowej części „Trois nuit par semaine”, podczas której Nicola Sirkis biega po trybunach Stade de France zachęcając widzów do wspólnego śpiewania. I dobrze, słuchanie tego fragmentu z płyty byłoby raczej nużące.

Od trasy promującej „Paradize” żelaznym punktem koncertów Indochine jest, tym razem biorący tytuł od ostatniej płyty, „Black City Club”. To połączenie w ramy jednego utworu kilku największych przebojów zawsze ostatecznie skłania publiczność do zabawy, bo jeśli dotąd na stadionie był ktoś, kto nie dał się porwać muzyce, to ten moment musiał to zmienić. Nicolas Sirkis doskonale wie jak wciągnąć publiczność do zabawy, robi to naprawdę doskonale. I chociaż siedząc na kanapie ze słuchawkami na uszach mogę powiedzieć, że na poprzednich trasach bardziej do mnie przemawiał wybór utworów i sposób w jaki były one ze sobą sklejane, to słuchając tego na Stade de France nie miało to znaczenia.

Utworem, na który warto zwrócić uwagę, zwłaszcza jeśli chodzi o zapis wideo, jest paryskie wykonanie „Wuppertal” z gościnnym udziałem Alice Renavand, gwiazdy baletu Opery Paryskiej. Jej obłędny taniec nabrał dodatkowej mocy drugiego dnia, gdy niezaplanowanym elementem spektaklu stał się ulewny deszcz. Fakt, że tancerka nie odpuściła sobie występu i w dodatku nie wylądowała na scenie świadczy tylko o jej profesjonalizmie. Szczerze mówiąc nie sądziłem, że tego rodzaju uatrakcyjnianie koncertu może mnie zainteresować. Z reguły wolę skupiać się na muzyce, aniżeli jej dodatkowej oprawie. Tym razem było inaczej, bo taniec Alice Renavand wznosił widowisko na wyższy poziom.

Z kronikarskiego obowiązku wspomnę jeszcze, że koncert efektownie zakończył „L’Aventurier”, poprzedzony odpaleniem ładunków pirotechnicznych umieszczonych na koronie stadionu i zwieńczony sztucznymi ogniami. Każda płyta koncertowa, przeznaczona jest dla fanów, bo kto nie sięgnął nigdy po studyjny album wykonawcy, koncertówki raczej nie włączy (zasada ta nie dotyczy mnie i Indochine, bo po raz pierwszy z muzyką zespołu zetknąłem się przy okazji koncertowej płyty „Au Zenith”; trzydziestolecie ukazania się płyty pozwolę sobie przemilczeć). Nie inaczej jest z „Black City Concerts”, która, w swojej kategorii, jest wydawnictwem bezbłędnym.

Odkładając płytę na bok, wrócę jeszcze na moment do zdarzenia, jakie miało miejsce przed drugim z koncertów. Otóż, około 30 min. przed jego rozpoczęciem, stojąc w strugach deszczu zostaliśmy zaatakowani przez Paryżankę (styl jej bycia świadczył wyraźnie o tym, że kobieta z pewnością nigdy nie przekroczyła zewnętrznej obwodnicy Paryża) w wieku 60+, która zaczęła zgłaszać pretensje, że zasłaniamy parasolem scenę jej, na oko dziesięcioletniej, wnuczce. Zważywszy na to, że scena była jeszcze pusta, sytuacja absurdalna do granic możliwości. W dodatkach DVD furorę zrobiłaby mina babci, gdy, płynną, jak sądzę, polszczyzną powiedziałem jej, że jeśli chciała by jej wnusia coś widziała, to trzeba było kupić bilet na trybuny. Aby nie prowokować interwencji CRS przesunęliśmy się nieco do przodu i wnusi w trakcie koncertu zasłaniał już kto inny. Mając tę sytuację w pamięci dam wam dobrą radę, jeśli chcecie zwiedzić Paryż, w którym nie natkniecie się na rdzennych jego mieszkańców, pojedźcie tam w lipcu, wstańcie o 4 rano i delektujcie się miastem.