Everett True „Hey Ho Let’s Go: Historia zespołu Ramones”

Everett True w swoich książkach bez ogródek z nielubianych zespołów szydzi (Pearl Jam) albo je wyśmiewa (Smashing Pumpkins). Dobre jest wyłącznie to, co podoba się autorowi. Zastanawiam się, czy takie podejście irytuje mnie dlatego, że lubię Pearl Jam i Smashing Pumpkins, czy dlatego, że wydaje się ono lustrzanym odbiciem mojego własnego. A może wcale mnie nie irytuje? Everett True jest autorem ciekawej, pisanej z perspektywy bezpośredniego uczestnika wielu wydarzeń, biografii Nirvany. To gość, który pchał wózek inwalidzki z Kurtem Cobainem na scenie Reading Festival przed legendarnym już występem zespołu. Ale, jeśli komukolwiek wydawało się, że dla Everett’a True najważniejszym zespołem wszech czasów jest Nirvana, to wydana pod koniec marca na polskim rynku książka zburzy ten obraz. Otóż, Everett True jest fanem Ramones!

Nirvana i Ramones mają ze sobą wiele wspólnego. Cechą najbardziej widoczną łączącą oba byty jest niebywała wprost melodyjność utworów. W zasadzie każdy, po zmianie aranżacji i wykonaniu przez wokalistę z tupecikiem (Jerzy Połomski) albo wąsami (Krzysztof Krawczyk), mógłby spodobać się naszym babciom. W przypadku Nirvany prawdę tę objawił akustyczny koncert na zlecenie MTV. Ramones, na szczęście, nie doczekali podobnego wydarzenia, a zakończyli działalność mniej więcej w tym samym czasie, w którym z szyldu MTV odpadła pierwsza litera. Zespoły różni w zasadzie tylko to, że pierwszy, wbrew woli lidera, osiągnął niebywały wprost sukces komercyjny, a drugi, mimo usilnych starań, do końca nie przebił się do mainstreamu.

„Hey Ho Let’s Go! Historia zespołu Ramones” to opowieść o zespole, który przez wszystkie lata swojej działalności bezskutecznie walczył o singlowy sukces na listach przebojów. Słuchając płyt od „Ramones” do „End of The Century”, a więc pięciu pierwszych albumów, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z opasłym zbiorem największych przebojów zespołu. Ramones mieli wszystko co niezbędne, by z czasem stać się potęgą na miarę Rolling Stones, czy U2. Obok świetnych piosenek, co wydaje się warunkiem koniecznym, ale nie jedynym, mieli logo, które do dziś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych znaków graficznych w świecie rocka, łatwo identyfikowalne umundurowanie (skórzane kurtki, trampki, jeansy), wiernych fanów, wspólne nazwisko i poparcie wielkich gwiazd rocka, bo niewielu jest wykonawców rockowych, którzy nie wskazywaliby Ramones jako swoich ulubieńców. Lektura biografii Everett’a True pozwala spróbować zrozumieć, gdzie tkwiły przyczyny niepowodzenia grupy. Autor wielopłaszczyznowo analizuje je nie stawiając jednoznacznej odpowiedzi, bo prawdopodobnie złożyło się na to wiele czynników. Kluczowym wydają się teksty utworów, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że w Ameryce Południowej Ramones byli popularni w stopniu identycznym z Rolling Stones, a w rodzimych Stanach już tak różowo nie było? Przecież trudno znaleźć inną grupę, której twórczość nadawałaby się bardziej do wpojenia dziecku miłości do gitarowej muzyki, oczywiście pod warunkiem, że maleństwo nie zrozumie słów o wąchaniu kleju.

Everett True jest oddany Ramonesom bez reszty. Czytając książkę czasem można odnieść wrażenie, że „przyszywani” bracia zainspirowali w rocku nie tylko wszystko to, co powstało po ich debiucie, ale, niczym muzyczna czarna dziura, mieli wpływ na to, co działo się wcześniej. Właśnie dzięki takiemu podejściu autora historię świetnie się czyta, a ponieważ w przekładzie na język polski nie ukazała się dotąd żadna inna pozycja poświęcona Ramones, testem na obiektywizm musi być nieodzowny element każdej muzycznej biografii, jakim jest omówienie twórczości. Na tym polu Everett True sprawdza się znakomicie, bo przesłuchując całą dyskografię zespołu trudno nie podzielać zapatrywania autora na poszczególne tytuły. Oczywiście różnią nas detale, bo z sentymentem zawsze będę wracał do „Mondo Bizarro”, pierwszej płyty Ramones, na której premierę świadomie się załapałem, ale krytyka niektórych utworów mogłaby przyprawić bezkrytycznych fanów o nienawiść.

Ramones byli zespołem przebywającym niemal non stop w trasie koncertowej. Jeśli jednak ktoś chciałby sięgnąć po raz pierwszy po muzykę zespołu radzę zacząć od płyt studyjnych, bo w wersjach koncertowych utwory są szybsze i mocniejsze. Przestawianie się na tempo z regularnych albumów w odwrotnym kierunku, wcześniej znając koncertówki, może wymagać większej wytrwałości od słuchacza. A jeśli słuchanie zbyt wielu płyt uważacie za stratę czasu, to sięgnijcie po „It’s Alive”. Gwarantuję, że później Ramones sobie już nie odpuścicie, a kolejnym krokiem będzie lektura biografii.

Krytycy czytania książek poświęconych muzykom zawsze stwierdzą, że w sumie to każda z nich zawarta jest w schemacie: do debiutu, a później: płyta – trasa – płyta – trasa, ktoś umarł z przedawkowania. Sporo w tym wszystkim prawdy, bo identyczne odczucia mam w stosunku do biografii piłkarzy, choć przyznam, że żadnej nie czytałem. Pojęcia nie mam, co może być fascynującego w historii ludzi, którzy, by odnieść sukces w grze, nieustannie trenują. Ale przecież życiorys każdego człowieka czymś się wyróżnia i nawet wśród wędkarzy znalazłyby się postaci nietuzinkowe. Ramones to niesamowity przykład zespołu, w którym ścierały się zupełnie przeciwstawne osobowości tworzących go muzyków. Po przeczytaniu książki Everett’a True aż trudno uwierzyć, że możliwe było funkcjonowanie przez dziesięciolecia, w ramach jednej grupy, ludzi, którzy z trudem porozumiewali się między sobą. Różnice zarysowywały się w zasadzie na każdym polu, począwszy od skrajnie odmiennych poglądów politycznych po kwestie czysto osobiste, o których nie będę wspominał nie chcąc psuć zabawy czytelnikom nieznającym historii.

Ramones są zjawiskiem ciekawym, bo można ich mieć w zasadzie wyłącznie dla siebie. Dzieje się tak dlatego, że udało im się osiągnąć kultowy status. Mało kto odważyłby się powiedzieć o nich, że są słabi, czy niezasługujący na uznanie, mimo że, w gruncie rzeczy, niewiele osób ich zna. Ramones są też świetni z tego powodu, że jeśli zależy wam na własnym wizerunku jako fana rocka, to możecie być pewni, że legenda zespołu nie zostanie już rozmieniona na drobne. Nie zmieni tego nawet fakt, że damską koszulkę z logo Ramonesów można kupić w H&M, co niemal wymusza połączenie jej z białymi kozaczkami i torebką na złotym łańcuszku. Ramones nie zdążyli przerodzić się w żywą skamielinę pokroju Rolling Stones, nie będą nigdy walczącymi z nadwagą wygasłymi wulkanami rocka w rodzaju Axl’a Rose’a, chwytającego się ostatniej szansy na dorobienie do rockowej emerytury, na ich koncertach nie będzie, jak na U2, loży VIP, gdzie darmowy wstęp mają wytapirowane kochanki prezesów firm wcinające nożem i widelcem kiełbasę z rożna. Ramones się nie sprzedali i nigdy już tego nie zrobią! Jak do tego doszło, dowiedzcie się czytając ich historię, a jeśli brzydzicie się słowem pisanym, odsyłam do jednego z najlepszych rockowych filmów dokumentalnych wszech czasów zatytułowanego „Koniec wieku: Historia The Ramones”.

W zeszłym roku w berlińskim metrze, ubrany w t-shirt z logo Ramones, zostałem zagadnięty przez starszego, na oko w okolicach 70., jegomościa, który okazał się być nowojorczykiem. Zdążył mi powiedzieć, że uwielbia Ramones i był w 1976 roku na ich koncercie w CBGB. Wysiadałem na następnej stacji i żałuję, że nie pojechałem dalej by powiedzieć mu o moim ulubionym miejscu w Berlinie – Ramones Museum – małej knajpce przy Krausnickstraße 23. O niej pewnie jeszcze kiedyś napiszę, a z książki o zespole dowiedzcie się, jaki związek z Niemcami mieli Ramonesi.