Historia słuchania muzyki, cz. 2.

Początek lat 90. dla fana muzyki w Polsce to dogorywająca płyta winylowa i szturmem zdobywająca rynek płyta kompaktowa. Powoli zaczynają ukazywać się polskie tytuły. Obywatel G.C. „Tak, tak”, trochę później Wilki, czy Hey. Jak zwykle nowościom technicznym nie dotrzymują kroku regulacje prawne dotyczące praw autorskich. Mniej więcej do 1995 roku kwitną w najlepsze dwa procedery. Pierwszy polega na wydawaniu nielegalnych, z punktu widzenia zachodnich wytwórni płytowych, kaset magnetofonowych. Z czasem można kupić niemal wszystko. Pojawiają się nawet zupełnie niszowe tytuły. Drugi proceder, to punkty nagrywania albumów z płyt kompaktowych na kasety magnetofonowe. Katalogi zawierają tysiące płyt.

W takim miejscu nagrałem w okolicach 1990 roku płytę Yello „Claro Que Si”. W jednym z utworów laser przeskoczył na inną ścieżkę, przy czym zrobił to tak „sprytnie”, że całymi latami byłem przekonany, że tak właśnie utwór został zarejestrowany przez zespół. Generalnie jednak lata 1992 – 1994 to całkowite przejście z kaset magnetofonowych na CD. Oczywiście nie oznaczało ono całkowitej rezygnacji z taśmy, ponieważ od 1991 roku i pierwszej wizyty w Paryżu w moim życiu pojawił się… walkman.

Wcześniej koledzy mieli takie wielkie mydelniczki Sanyo, z równie wielkimi słuchawkami, które widoczne były z daleka dzięki pomarańczowym gąbkom. O ile spełniały one podobną rolę do przyczepianych dziś dzieciom do tornistrów odblasków, to jakość muzyki przez nie odtwarzanej była marna. Dodatkowym minusem słuchawek było to, że, słabo przylegając do uszu, zupełnie nie izolowały od dźwięków z zewnątrz. W takich realiach nabyłem walkmana firmy Sony. Był to jeszcze model plastikowy i na dwa paluszki, ale już wyposażony w auto reverse, anti-rolling mechanism, a co najważniejsze, w korektor pozwalający na podbicie basów (mega bass) i system redukcji szumów (Dolby B). Jakby tego było mało, kompletu dopełniły absolutnie kosmiczne słuchawki, wprawdzie z pałąkiem, ale wciskane do środka ucha. Pełna ekstaza i szyk w jednym. Z posiadaniem walkmana związane były także pewne niedogodności. Chcąc mieć stale jako taki wybór muzyki, w plecaku nosiłem ok. 20 kaset. Przecież nigdy nie wiadomo było, czego człowiek będzie miał ochotę posłuchać. Obok kaset musiałem mieć w zapasie komplet baterii.

Konieczność dublowania płyt kompaktowych (słuchanych w domu) i kaset magnetofonowych (słuchanych w drodze) była dość męcząca, nie wspominając o kosztach. Tak zrodził się w mojej głowie pomysł zakupu discmana. W założeniu rozwiązanie oczywiste, w praktyce rozbiło się o kilka mankamentów. Po pierwsze, rozmiar płyty, po drugie, słaba odporność nośnika na porysowania, po trzecie, trudności z wymianą płyt i, po czwarte – najważniejsze, bardzo mała odporność na wstrząsy, co powodowało wzrastającą irytację podczas każdego słuchania.

Antidotum na powyższe dolegliwości discmana miał być mini-disc. Urządzenie, które w Azji w zasadzie zastąpiło walkmana, w Europie przyjęło się w ograniczonym stopniu. Mini-disc był mały, mniejszy od walkmana, a dysk zamknięty był w dyskietce, która skutecznie chroniła nośnik przed przypadkowymi uszkodzeniami. Nagrywając muzykę można było oznaczyć stopień kompresji, co powodowało, że na jednym dysku można było, w zależności od długości płyty, zmieścić nawet 5 czy 6 całych albumów. W końcu, mini-disc mógł być zapisany do miliona razy bez straty jakości, choć nie sądzę, aby komukolwiek udało się to sprawdzić. Pomimo ewidentnych zalet, jedną z których było pozostawanie w elitarnym gronie osób eksploatujących wspomniane urządzenie, jego żywot okazał się dość krótki.

Gwoździem do trumny, w której zamknięto zwłoki wszystkich dotychczasowych urządzeń przenośnych, okazał się format mp3 i pojawienie się na rynku odtwarzaczy go odczytujących. Z jednej strony rewolucja jeśli chodzi o jakość, przynajmniej w dziedzinie muzyki odtwarzanej, dziś byśmy powiedzieli, mobilnie. Mój pierwszy odtwarzacz mieścił 8 całych albumów, co już na wstępie było osiągnięciem rekordowym. Dziś ponad 500 załadowanych płyt zajmuje zaledwie 1/3 pamięci. O dziwo, patrząc w wyświetlacz, mam ten sam problem, jaki miałem kilkanaście lat temu patrząc na dno plecaka wypełnionego kasetami: nie mam czego słuchać!

Podobnie, jak wypieranie przez mp3 formatu CD, dziś wydaje się, że powoli następuje stopniowe wyparcie mp3’ki przez serwisy streamingowe. Przekazanie palmy pierwszeństwa jeszcze pewnie chwilę potrwa. Dokładnie tyle, ile potrzebne jest, aby człowiek mógł zaakceptować fakt, że nie posiada już na własność żadnego nośnika, choćby miał nim być mały plik zapisany na dysku komputera.