Ugly Kid Joe @ Warszawa, Proxima, 22.10.2016

Tak się przypadkiem złożyło, że w minioną sobotę byłem w Warszawie. Przeglądając ofertę koncertową na ten dzień z radością odkryłem, że w Proximie pojawi się Ugly Kid Joe, zespół, który po kilkunastu latach nieobecności w zeszłym roku powrócił całkiem udaną płytą „Uglier Than They Used ta Be”. Większość fanów pamięta ich z wesołkowatego teledysku do „Everything About You” i znakomitej wersji „Cats in the Cradle”. I trudno się dziwić, bo późniejsze dokonania, płyty „Menace to Sobriety” i „Motel California”, straciły świeżość i energię, od których aż skrzyło się na „America’s Least Wanted”. To była płyta, która nie wnosiła do muzyki rockowej absolutnie niczego nowego, ale wypełniały ją utwory składające się na idealną wprost całość, której każdy element zdawał się znajdować na swoim miejscu. Dlatego przyznam szczerze, że idąc na koncert do Proximy liczyłem na to, że usłyszę sporo utworów właśnie z pierwszego albumu Ugly Kid Joe.

W sobotni październikowy wieczór rozgrzanie publiczności wzięło na siebie australijskie trio Dallas Frasca. W zasadzie nic szczególnego o występie supportu napisać się nie da, bo było to zwyczajne rockowe granie. Zespołów szukających inspiracji w klasyce hard rocka jest w tej chwili bez liku. W tej kategorii wyróżnikiem mogą być już tylko porywające kawałki i charyzma wokalisty (tu: wokalistki), bo wszystko już zostało wcześniej zagrane. Niestety, Dallas Frasca zabrakło jednego i drugiego. Utwory zaliczyłbym do nijakich, a przymiotnik ten świetnie oddaje również możliwości wokalne i barwę głosu stojącej przy mikrofonie wokalistki, której imieniem nazwano zespół.

Ugly Kid Joe pojawili się na scenie przy dźwiękach introdukcji wprowadzającej do „Neighbor”. Przejście do właściwego utworu było jednoznaczną deklaracją, że będzie ciężko. W muzyce Ugly Kid Joe na żywo jest o wiele więcej mocy, niż w studyjnych, wygładzonych, wersjach utworów. Ostrzyżony na krótko Whitfield Crane jest dużo starszy, niż można było go zapamiętać z teledysków emitowanych w MTV, a jednak trudno pomylić go z kimkolwiek. Wokalista często nawiązywał kontakt z publicznością, dziękując za niesamowitą energię, jaka wytwarzała się pod sceną. W trakcie koncertu przyjął od fanek, które przyleciały z Moskwy, statuetkę z mikrofonem dla najlepszego zespołu wszech czasów. Obojętnie, jak bardzo na wyrost było to wyróżnienie, zabawa była przednia.

Setlista nie ograniczała się do przebojów z lat 90., ale też nie opierała się na promowanym trasą albumie „Uglier Than They Used ta Be”. Chyba najwięcej utworów sobotniego wieczoru Ugly Kid Joe zagrali z płyty „Menace to Sobriety”, co było jednak sporym zaskoczeniem. Dopiero na żywo w pełni dojrzałem nu metalowy posmak i moc pochodzących z niej numerów. Nie jest wykluczone, że gdyby produkcja albumu poszła w nieco mniej klasycznym kierunku, grupa nie przepadłaby na kilkanaście kolejnych lat. Silną reprezentację w repertuarze koncertu, zwłaszcza biorąc pod uwagę rozmiary płyty, miała wydana tuż po reaktywacji EP-ka „Stairway to Hell”. Szczególną uwagę zwracały „No One Survives” i „I’m Alright” z nośnymi refrenami podrywającymi zgromadzonych pod sceną do zabawy. Oczywiście nie zmienia to faktu, że najbardziej wyczekiwane przez fanów były fragmenty „America’s Least Wanted”. Nie zabrakło największych przebojów w postaci „Cats in The Cradle” i „Everything About You”, a obok nich pojawiły się „Panhandlin’ Prince”, „So Damn Cool” i „Goddamn Devil”. Ten ostatni, pomimo braku udzielającego się na płycie Roba Halforda z Judas Priest, i tak znakomicie obronił się na żywo.

W drugiej części koncertu wybrzmiał krótki set akustyczny, poprzedzony improwizacją, która w warstwie tekstowej skupiła się na chęci wypicia piwa przez wokalistę i towarzyszącego mu gitarzystę. Ten moment chyba najlepiej oddawał nastrój muzyków, którzy grą tego wieczoru najwyraźniej dobrze się bawili. Każdy z instrumentalistów miał chwilę na popisy solowe, ale na szczęście wplecione one były w wykonywane utwory i nie przeradzały się w nudnawe solówki perkusyjne, czy gitarowe, wycinane podczas nieobecności na scenie pozostałych muzyków. Jednym z takich popisów była basowa kanonada w motorheadowym „Ace of Spades”, drugim obok „Under The Bottom” kawałku z ostatniej płyty. Gdzieś pod koniec występu Ugly Kid Joe wokalistka Dallas Frasca wykonała brawurowy skok ze sceny. Zważywszy na gabaryty niewiasty, cieszę się, że stałem w innym miejscu.

Ugly Kid Joe wychodzącą z Proximy publiczność, w większości w wieku ok. 40 lat, wprawił w wyraźnie dobry nastrój. Oczywiście, można by mieć nieco zastrzeżeń, a to, że koncert mógł być dłuższy, a to, że w akustycznym secie zabrakło „Mr. Recordman”, który pojawiał się na niektórych koncertach trasy. Wszystko to jednak nie stoi na przeszkodzie uznaniu warszawskiego koncertu Ugly Kid Joe za bardzo udany. Koncertu, który można skwitować słowami wokalisty twierdzącego, że gdy mama zapyta go przez telefon „Jak było w Warszawie?”, odpowie: „Awsome as f…k!”.

Specjalnie na koncert Ugly Kid Joe do Warszawy z pewnością bym się nie wybrał, ale zważywszy na to, że i tak odwiedziłem tego dnia stolicę, to występ Kalifornijczyków przesądził o tym, że cała wyprawa nie okazała się do bani. Na tym można by zakończyć, ale wspomnę jeszcze o jednej niemiłej sprawie. Otóż, na stoisku z koszulkami i innymi gadżetami, jak pałka perkusyjna i blacha z autografami muzyków, sprzedawana była płyta Ugly Kid Joe zatytułowana „Official Bootleg”, z grafiką przypominającą tę zdobiącą ostatnią studyjną płytę Motorhead. Trudno nie czuć się oszukanym, gdy, zamiast oczekiwanej płyty koncertowej, nabywca otrzymuje składankę wybranych utworów studyjnych, przypominającą bootleg wyłącznie z racji różnych poziomów głośności poszczególnych ścieżek.