Yello @ Kraftwerk, Berlin, 29.10.2016

Yello to jeden z najważniejszych wykonawców elektro-pop. Zespół, który od początku działalności wytyczał nowe ścieżki w muzyce popularnej, eksperymentując z brzmieniem i stylistyką, wywierając, podobnie jak Kraftwerk, wpływ na dziesiątki, jeśli nie setki, wykonawców na całym świecie. Duet jest obecny na scenie od ponad trzydziestu lat, ale stwierdzenie to jest wyłącznie metaforyczne, bo Dieter Meier i Boris Blank nigdy dotąd nie występowali na żywo.

Poprzednia płyta Szwajcarów ukazała się siedem lat temu. Od czasu „Touch” wiele znaków wskazywało, że drogi Borisa Blanka i Dietera Meiera się rozeszły. Niby trudno było w to uwierzyć, bo przecież współpracowali ze sobą tak długo, ale w 2014 roku solowy album wydał Boris Blank, a chwilę później ukazał się owoc jego współpracy z Mailą, wokalistką jazzową przywołującą anielską barwą głosu klimat nagrań Yello z połowy lat 80. W tej sytuacji debiutancka płyta Dietera Meiera „Out of Chaos” nie mogła być poczytana inaczej, jak tylko odpowiedź na „zdradę” kolegi. Kolejnym ciosem ze strony wokalisty było podjęcie działalności koncertowej. W tych okolicznościach wydawało się, że rozdział zatytułowany Yello został bezboleśnie, ale jednak zakończony.

Yello Toy signed

Tymczasem, przy okazji życzeń świątecznych, zespół zaczął wspominać o nowej muzyce. I faktycznie, na mającym premierę na początku maja piętnastym studyjnym albumie Jeana-Michaela Jarre’a zatytułowanym „Electronica 2: The Heart of Noise”, pojawił się utwór „Why This, Why That and Why”, do którego nagrania muzyk zaprosił Dietera Meiera i Borisa Blanka. Dość szybko jednak okazało się, że to nie o ten utwór chodziło, bo pod koniec maja pojawiła się oficjalna zapowiedź dwóch berlińskich koncertów Yello związanych z promocją nowego albumu zatytułowanego „Toy”.

Gdy w sprzedaży pojawiły się bilety na zaplanowane na 26 i 28 października koncerty zawahałem się, bo w sumie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Nie da się obejrzeć fragmentów występów w Internecie, nie da się sprawdzić, jakie utwory wykonywali na poprzednich trasach, bo po prostu ich nie było. Ta chwila zwątpienia spowodowała, że odczułem na własnej skórze, co to znaczy, że wydarzenie muzyczne rangi historycznej ma się odbyć bez mojego w nim udziału. Bilety na oba koncerty rozeszły się w niecałą dobę, a uczucie straty wywołało u mnie jeszcze silniejsze pragnienie, by jednak zobaczyć Yello na żywo. Klasyczny przypadek, z pewnością omawiany na pierwszym roku psychologii. Im bardziej niedostępne jest posiadanie czegoś, tym bardziej się tego czegoś pożąda. Zwiększony popyt spowodował na szczęście dodanie dwóch kolejnych terminów i tym razem bez wahania podjąłem decyzję o zakupie biletów.

Yello - ticket

Równie zaskakujące, co samo wydarzenie, okazało się miejsce, w którym koncert miał się odbyć. Kraftwerk Berlin to wybudowana w 1961 roku elektrownia zaopatrująca Berlin Wschodni w energię cieplną. W eksploatacji pozostawała do 1997 roku, a więc jeszcze kilka lat po upadku muru. Po „okresie pustostanu”, na początku XXI w., Kraftwerk zaadaptowano na potrzeby wystaw, koncertów i innego rodzaju eventów. Z zewnątrz budowla przypomina sześcienny klocek z dwoma górującymi nad okolicą kominami, natomiast za klimat wnętrza odpowiedzialne są beton i stal. Obszerną przestrzeń na obu poziomach opróżniono z urządzeń służących niegdyś do produkcji energii, ale podpory stropów i znajdująca się pod sufitem suwnica tworzą idealne tło dla wykonawcy, którego fundamentem twórczości są brzmienia elektroniczne.

Można było się spodziewać, że licznie przybyła publiczność będzie w wieku powyżej 40. lat. Wpłynęło to oczywiście na ogólny poziom kultury, zarówno przy barze, jak i w toaletach, ale fakt ten odbił się także do pewnego stopnia na reakcji widowni. Ostatecznie brak wystarczającego entuzjazmu zwalam jednak na to, że większość obecnych stanowili Niemcy, znani raczej z chłodnych zachowań, nawet w stosunku do najbardziej żywiołowych wykonawców. Już przed rozpoczęciem imprezy rzut oka w kierunku sceny rozwiewał największe wątpliwości. To nie będzie występ puszczającego muzykę z samplera Borisa Blanka i towarzyszącego mu Dietera Meiera. Z lewej strony ustawiony był pokaźnych rozmiarów zestaw wszelkiego rodzaju instrumentów perkusyjnych, a zaraz obok klasyczna perkusja. A więc będzie żywe granie. Po prawej stronie, niczym na profesorskiej katedrze, zarezerwowane było miejsce dla muzycznego mózgu przedsięwzięcia – Borisa Blanka. Z tyłu wielkich rozmiarów ekran, na którym wyświetlany był powiększający i wyostrzający się z każdą chwilą napis z nazwą zespołu.

Yello - środek

Krótko po 21 swoje miejsce za pulpitem zajął Boris Blank, a na ekranie zaczęła się projekcja kolorowych obrazów. Całości introdukcji dopełniali dwaj trębacze z, jak się później okazało, pięcioosobowej sekcji dętej. Co od razu rzuciło na kolana, to dźwięk. Nieco obawiałem się o jego jakość, bo zastanawiałem się, w jaki sposób uda się nagłośnić puste pomieszczenie o betonowych ścianach. Obawy te okazały się nieuzasadnione, gdyż jakość dźwięku była wręcz audiofilska. Wszystkie instrumenty, pomimo swej różnorodności i ilości, brzmiały bardzo selektywnie.

Pierwszym właściwym utworem zapowiedzianym przez Dietera Meiera był „Do It”. I raczej trudno się dziwić, bo już sam jego tytuł wydaje się idealnym komentarzem do decyzji o rozpoczęciu przez Yello działalności koncertowej. Za moment zagrali „Limbo” i, przy nieco żywszej reakcji publiczności, „Bostich”. Podstawowy repertuar koncertu stanowiły utwory z wydanej pod koniec września płyty. Wyjątkowość wydarzenia spowodowała oczywiście, że na scenie nie zabrakło gości biorących udział w jej nagraniu. Dwukrotnie w trakcie podstawowego setu na scenie pojawiła się Malia, śpiewając najpierw „Electrified” i „Cold Flame”, a później „Starlight Scene”. Drugim gościem była Fifi Rong, podobnie jak na płycie zmysłowo wykonująca „Kiss The Cloud” i „Lost in Motion”. Powrót na „Toy” do klimatu z pierwszego okresu działalności duetu nie zmieniał faktu, że publiczność oczekiwała dobrze znanych utworów, a dostała ich w sumie niewiele, bo obok wspomnianego już „Bostich” pojawiły się tylko „Tied Up”, „Oh Yeah”, „The Race” i, chyba największe zaskoczenie w tym zestawie, niemal industrialne „Si Senor The Hairy Grill” z „One Second”. W żaden sposób nie umniejszało to jednak widowisku, które było niezwykle dynamiczne. Wprawdzie Dieterowi Meierowi wystarczył zaledwie metr kwadratowy sceny, ale w ruchu pozostawali muzycy, a swoje robiły również obrazy wyświetlane z tyłu sceny.

Yello - smartfon

Osobno wspomnieć wypada towarzyszących Yello muzyków. Nie znając ich nazwisk, skupię się na instrumentach. Podobnie, jak ma to miejsce na płytach duetu, na żywo gitara przechodziła od ostrego riffowania w „Si Senor The Hairy Grill” do płomiennych solówek w „Tied Up” i funkowych zagrywek w „Limbo”. Były też momenty, jak choćby w „Starlight Scene”, gdy gitarzysta malował dźwiękami przywołującymi brzmienie gitary Davida Gilmoura. O tym, jak ważne w muzyce Yello są dęciaki wie każdy, kto zna przynajmniej „The Race”. Dwie trąbki, dwa saksofony i puzon w sobotni wieczór brzmiały potężnie, dodając mocy nie tylko wspomnianemu przebojowi i „Tide Up”, ale tworząc podniosłą atmosferę w bardziej nastrojowych utworach. Jeszcze ważniejsze od instrumentów dętych były perkusjonalia. Doprawdy trudno zrozumieć, w jaki sposób muzyk obsługujący konga, dzwonki i całą masę innych instrumentów mógł połapać się we wszystkim czym dysponował, ale przynajmniej mógł skupić się na dodawaniu muzyce kolorytu, bo za rytm odpowiedzialny był, współpracujący od dawna z Yello, perkusista.

W ostatnich latach przybiera na sile korzystanie przez publiczność ze smartfonów. Nie należę do najniższych osób, ale odnoszę wrażenie, że na koncercie zawsze przede mną stanie ktoś wyższy, zasłaniając mi przynajmniej pół sceny. Od jakiegoś czasu ten złośliwy ktoś dodatkowo dzierży w dłoniach świecący mi w oczy smartfon. Naprawdę zastanawiam się, czy operatorzy tych minikamer oglądają później w domu zarejestrowane filmy. Odpowiedzią na to pytanie wydaje się stojący obok mnie, na oko pięćdziesięcioletni, jegomość, który w trakcie pierwszych czterech utworów koncertu najpierw publikował zdjęcia na fejsie, a następnie rozsyłał je, prawdopodobnie dekadę starszym znajomym nieużywającym fejsa, przy pomocy mms’ów. Wykonywane czynności nie pozwalały mu spoglądać w kierunku sceny nawet przez moment. Najwyraźniej nie przekonała go informacja, że koncert będzie poddany profesjonalnej rejestracji, co pewnie znajdzie swój finał w oficjalnym wydawnictwie. Żeby nie było, przed końcem koncertu na scenie obok Dietera Meiera pojawił się Boris Blank z własnym smartfonem. Przy użyciu odpowiedniej aplikacji nagrał sześć próbek wydanych ustami dźwięków, po czym zaczął je miksować układając w gotowy podkład, do którego wokalnie podłączył się Meier. Mimo, że wyglądało to dość zabawnie, panowie pokazali w ten sposób, jak daleką drogę przebyła technika stosowana w muzyce elektronicznej od czasów, gdy trzecim członkiem Yello był odpowiedzialny za obsługę taśm Carlos Peron.

Yello - bye bye właściwe

Zwieńczeniem koncertu mógł być tylko jeden utwór – „The Race”. Na żywo wydłużył się o dobrych kilka minut. Na scenie pojawili się wszyscy uczestnicy koncertu, łącznie 15 osób. Nie zabrakło improwizacji, Dieter Meier jeszcze raz powrócił do „Bostich”, próbując skłonić, najpierw Fifi Rong, a później Malię, do wyrzucenia z siebie z odpowiednią prędkością słów „Standing at the machine every day for all my life / I’m used to do it and I need it / It’s the only thing I want / It’s just a rush, push, cash.”, ale obie nie sprostały zadaniu. I tak, wśród znanych na całym świecie dźwięków i obrazów z ilustrującego utwór teledysku, zakończył się ten koncert.

Próbując podejść do oceny wydarzenia bardziej krytycznie, trzeba stwierdzić, że całość widowiska przygotowana była perfekcyjnie, ale Dieterowi Meierowi wyraźnie brakowało obycia ze sceną, które by miał, gdyby duet koncertował od początku kariery. Mając jednak na uwadze wagę koncertu, niezgrabne czasem zachowanie wokalisty dodawało widowisku swego rodzaju uroku, nie wpływając negatywnie na odbiór całości. A jeśli chodzi o zbyt małą obecność w setliście największych hitów? Cóż, pewnie każdy na widowni miał swoją bardzo długą listę życzeń, więc i tak zadowolić wszystkich by się nie udało.

Jeśli dane mi będzie dożyć bycia dziadkiem, z pewnością w kółko będę snuł opowieści o tym, jak to byłem na jednym z pierwszych koncertów w karierze Yello. Bez znaczenia będzie, że wnuki nie będą miały pojęcia o kim mowa. Nie będę się tym przejmował, bo jeśli będą chciały dostać pieniądze na loda, będą musiały słuchać.