Winyl forever, czyli powrót czarnej płyty
Jechaliście kiedyś do Niemiec po płytę, która właśnie w tym dniu miała się ukazać? Ja jechałem w listopadzie 1994 roku, na 10 lat przed wstąpieniem do Unii Europejskiej. Granicę przekraczałem na moście w Gorlitz, z paszportem w ręku. Premierę miała wówczas „Vitalogy”, trzecia płyta Pearl Jam. Chęć jej posiadania jak najszybciej przysłoniła mi fakt, że Gorlitz jest niemieckim odpowiednikiem naszego Terespola. Jakie więc było prawdopodobieństwo, że wyprawa zakończy się sukcesem? Ostatecznie się udało, choć wcześniej straciłem wszelkie nadzieje kupując jedynie singel „Spin The Black Circle”. Na album natknąłem się dopiero w drodze powrotnej w maleńkim sklepiku, w wąskiej uliczce prowadzącej do granicy. Idę o zakład, że sklep ten przeszedł dawno temu do historii.
Ponad rok wcześniej kolega podróżujący z Berlina do Wrocławia, na trzy dni przed oficjalną premierą, podał mi z okna pociągu „Vs.” i singel „Go” w niebieskiej reklamówce World of Music. Jeszcze dobrze nie wyszedłem z dworca, gdy inny kolega błagał mnie o nagranie płyt na kasetę. Uczucie towarzyszące posiadaniu niedostępnej i pożądanej muzyki jest dziś nie do opisania, nie mówiąc o zrozumieniu. Słuchacze pozbawieni są już tego rodzaju atrakcji. Utracili, bez swej winy, element przygody związany ze zdobywaniem muzyki.
Mogę wypowiedzieć się na temat każdego nośnika, z wyjątkiem zapisu nutowego, którego nigdy nie pojąłem. Z każdego w jakimś stopniu korzystałem. Szpula, kaseta, płyta winylowa, CD, mini disc, mp3, streaming – każdy z tych formatów ma swoje niezaprzeczalne wady i zalety. Trzydzieści lat temu byłem przekonany, że winyl to przeżytek, bo dobywające się spod igły trzaski były nie do zniesienia. Dziś, po latach słuchania muzyki nagranej na taśmie zamkniętej w kasecie, po zachłyśnięciu się czystością dźwięku z CD i stopniowej akceptacji mp3 i strumieniowego odtwarzania muzyki, winyl powraca. Pojawia się zatem pytanie, jak to się stało, że format tak niedoskonały znowu zaczyna być popularny? Przyczyn jest przynajmniej kilka.
Po pierwsze, brzmienie. O ile większość audiofilskich gadżetów w warunkach domowych nie zwiększa znacząco odczuwalnej temperatury odbioru muzyki (trzydzieści lat korzystania ze słuchawek może sprawiać, że wrażenie to jest w najwyższym stopniu subiektywne), o tyle zmiana nośnika na czarną płytę ma na nią spory wpływ. Jeśli macie wątpliwości, opuśćcie igłę na „The Dark Side Of The Moon” Pink Floyd i przymknijcie powieki.
Po drugie, snobizm. Tak, jak trzydzieści lat temu płeć piękna mdlała na widok płyty CD, tak dziś omdleć może wyłącznie na widok płyty winylowej. Jest ona ekskluzywna i elitarna w znacznie większym stopniu, niż odtwarzacz plików z nadgryzionym jabłkiem na spodniej części obudowy. Winyle to gadżety, które powinien posiadać każdy fan muzyki chcący robić wrażenie na kimkolwiek.
Po trzecie, doznania estetyczne. Rozkładana okładka i delikatna płyta odpowiedzialne są za przeżycia, których nie dostarczy plik zapisany w pamięci komputera. Usuwanie z płyty kurzu miotełką jest jak układanie znaczków pocztowych w klaserze, zanim zastąpiły je bardziej praktyczne naklejki. To po prostu rytuał.
Po czwarte, przygoda. Dzięki winylowi można poszukiwać dawno wydanych płyt w pojawiających się niewielkich sklepach z towarem nowym i używanym, w których nigdy nie wiadomo na co się trafi, a sprzedawcy nie dopytują się o pisownię nazwiska Bowie.
Paradoksalnie, powrót winyla w obserwowanym dziś wydaniu nie byłby możliwy, gdyby nie istnienie wszystkich innych, niemal doskonałych, źródeł dźwięku. W każdej chwili bowiem możemy przełączyć się na sterylnie czysty w odbiorze format. Dlatego dziś o trzaskach wydobywających się spod igły mówimy, że są pełne uroku. A że czasem, gdy dzwoni telefon, próbujmy spauzować muzykę? Cóż, nawyki wypracowuje się latami.