Muzyczny bilans 2016 roku – POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

Muzyczny bilans 2016 roku kończy zestawienie pod nazwą „Powrót do przeszłości”. To zbiór, w którym zamieściłem trzy kategorie wydawnictw, po które sięgnąłem w ubiegłym roku. Po pierwsze, klasyczne albumy, których wcześniej nie słuchałem, bo ukazały się zanim zacząłem słuchać muzyki. Po drugie, płyty, na które z różnych powodów nie zwróciłem uwagi, mimo że mogłem się nimi spokojnie zainteresować w dniu premiery. Po trzecie w końcu, płyty, które w przeszłości poznałem dokładnie, ale latami do nich nie wracałem, a dziś przeżywam ponowną nimi fascynację. Kolejność, w jakiej je wymieniam jest zupełnie przypadkowa.

Simple Red „Stars” (1991) simply red stars

Nie znam całej dyskografii Simply Red. „Stars” miała premierę w 1991 roku, w czasie, gdy na polski rynek telewizyjny przebojem wdarła się MTV. I właśnie teledyski do utworu tytułowego i „Something Got Me Started” sprawiły, że polubiłem tę płytę. Płytę doskonałą od początku do końca. Aż pięć pochodzących z niej utworów trafiło na single. W tamtych czasach to o czymś świadczyło. Ciepły, soulowy, głos Micka Hucknalla i do granic możliwości przebojowe piosenki. Może być, że dzisiaj, w zalewie miałkiego popu, płyta robi jeszcze większe wrażenie.

Madness „Total Madness” (2009) madness total-madness

Madness najczęściej kojarzeni są z singlem „Our House” i pewnie dlatego do ubiegłego roku byłem przekonany, że składanka największych przebojów zespołu to wspomniany utwór i na siłę wybrane pozostałe kawałki. „Total Madness” pokazała mi jednak, w jak dużym byłem błędzie. Po przesłuchaniu płyty odnosi się wrażenie, jakby przebojów, które Madness mogli jeszcze dodać do zestawu, mieli niezliczoną ilość. Będę to sukcesywnie sprawdzał, gdy wyciągnę w końcu z odtwarzacza zeszłoroczną płytę zatytułowaną „Can’t Touch Us Now”. Nie lubię składanek, ale „Total Madness” jest jednym z nielicznych wyjątków potwierdzających tę regułę. Wrażenie robi przede wszystkim spójność płyty, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że wypełniające ją utwory powstawały na przestrzeni niemal 30. lat.

Ramones „End of The Century” (1980) ramones end-of-the-century

Kto nie lubi Ramones powie, że cały czas grają ten sam kawałek. Nie zgodzą się z tym ci, którzy Ramones lubią, jak ja. Gdyby grali wciąż to samo, nie miałbym kilku ulubionych utworów zespołu. Dwa z nich, „Chinese Rock” i „This Ain’t Havana”, pochodzą właśnie z „End of The Century”, piątej płyty, zamykającej klasyczny okres w działalności grupy. Ściana dźwięku Phila Spectora doskonale przysłużyła się fajnym rockowym piosenkom. Za każdym razem, gdy słucham Ramones zastanawiam się, jak to możliwe, że nie stali się popularni na wielką skalę. „End of The Century” sprawia, że nie rozumiem tego jeszcze bardziej.

The Police „Certifiable” (2008) the police certifiable

O koncertówce dokumentującej trasę The Police zagraną po wieloletniej przerwie pisałem już obszernie. Tu wspomnę tylko, że Andy Summers, Steward Copeland i Sting brzmią na niej, jakby czas się zatrzymał. Perfekcyjne dopasowanie muzyków słychać w każdej nucie. Ten zespół nie mógłby istnieć bez żadnego z tworzących go muzyków. Chyba nawet Sting zdaje sobie z tego sprawę.

The Waterboys „Dream Harder” (1993) waterboys dream harder

„Dream Harder” ukazała się na rynku w momencie, gdy na świecie niepodzielnie panował grunge. Oczywiście Mike Scott nie zrezygnował przez to z celtyckich elementów w muzyce, ale całość brzmi bardziej rockowo, niż folkowo. Z „Dream Harder” pochodzi jeden z moich ulubionych utworów rockowych wszech czasów, „Glastonbury Song”. I to wystarczy, choć płyta znakomicie broni się jako całość.

Fleetwood Mac „Rumours” (1977) fleetwood mac rumours

Dotychczas z repertuaru Fleetwood Mac w całości znałem tylko „Tango in The Night”. Słuchałem tej płyty będąc dzieckiem, wielokrotnie jednak zetknąłem się z opinią, że szczytowym osiągnięciem zespołu jest „Rumours”, płyta wydana w 1977 roku. Kupiłem ją w zeszłym roku natrafiając na sporą przecenę. I zwariowałem po pierwszym przesłuchaniu, bo okazało się, że kawałek, na który wcześniej kilkukrotnie natrafiłem w radiu, od którego nie mogłem się uwolnić, pochodzi właśnie z albumu Fleetwood Mac. A najlepsze jest to, że obok „Go Your Own Way” na „Rumours” jest całe mnóstwo wspaniałej muzyki.

Eric Clapton „Journeyman” (1989) clapton journeyman

Z bluesem mam, jak z reggae. Podoba mi się, gdy numery w tym stylu grają wykonawcy rockowi, w przeciwnym wypadku bardzo szybko się nudzę. Nie przepadałem też nigdy za Erickiem Claptonem, czy Cream, a przyczyn niewiarygodnej popularności „MTV Unplugged” doszukiwałem się raczej poza dźwiękami płynącymi z płyty. Jednak czytając autobiografię muzyka sięgnąłem po „Journeyman”, płytę nastrajającą niezwykle pozytywnie. Pewnie dlatego słuchałem jej sporo w jesienne wieczory. Lista muzyków, którzy wzięli udział w nagraniu albumu wydaje się nie mieć końca. Dla fanów rocka wystarczającą rekomendacją powinny być nazwiska Georgea Harrisona i Phila Collinsa.

Genesis „Genesis” (1983) genesis genesis

Skoro Phil Collins, to Genesis. Płyta bez tytułu nie zawsze była dobrze oceniana przez krytyków, ale za to zyskała sporą przychylność słuchaczy, bo rozeszła się w wielkim nakładzie. Nie mogło być inaczej, skoro otwiera ją jeden z przebojów wszech czasów, przejmująco zaśpiewany przez Collinsa utwór „Mama”. Pięć singli z dziewięcioutworowej płyty, ta statystyka mówi sama za siebie.

The Temptations „All Directions” (1972) Temptations all directions

Znowu coś wyjątkowego w mojej płytotece. Jeśli nazwa The Temptations nic wam nie mówi, to na tytuł „Papa Was a Rolling Stone” powinniście zareagować wykrzykniętym: „Aaa, no jasne!”. Za utwór brali się wykonawcy z różnych muzycznych światów, George Michael, Seal, Phil Collins (znowu), Marcus Miller, czy ostatnio Ugly Kid Joe. Co ciekawe, wersja z „All Directions” również jest coverem, bo oryginał pochodzi z singla innego zespołu nagrywającego dla Motown, The Undisputed Truth. Jednak to wykonanie The Temptations stało się niedoścignionym wzorem, do którego odwołują się wszyscy kolejni interpretatorzy. Błędem jest skupianie się wyłącznie na tej kompozycji, bo cała „All Directions” wypełniona jest przepiękną soulowo-funkową strawą, najlepiej smakującą z czarnej płyty.

Jacques Dutronc „Et Moi, Et Moi, Et Moi” (1966) dutronc et moi et moi

Jacques Dutronc to artysta bardzo popularny we Francji. Znałem go już wcześniej za sprawą Indochine, którzy lata temu włączyli do swego repertuaru utwór „L’Opportuniste”, ale po jego debiutancki album „Et moi, Et moi, Et moi” sięgnąłem dopiero za sprawą przeróbki The Last Shadow Puppets. I jeśli ktoś zapyta o sens nagrywania coverów w sposób nieodbiegający od pierwowzoru, odpowiem, że ma to walor edukacyjny. Alex Turner i Miles Kane sprawili, że odkryłem pierwszą płytę Dutronca i już zawsze będę mógł wrócić do takich numerów jak „Les cactus”, „On nous cache tout, on nous dit rien”, tytułowy, czy „Mini, mini, mini”. Gdyby nie The Last Shadow Puppets, pewnie nigdy bym ich nie usłyszał.

INXS „Shabooh Shoobah” (1982) inxs shabooh-shoobah

Michael Hutchence to jedna z postaci rocka, którą często wspominam, z której bezsensownym odejściem ciągle trudno mi się pogodzić. Wokalista INXS był prawdziwym zwierzęciem scenicznym, niekwestionowaną gwiazdą. Jak Freddie Mercury, czy Bono. „Shabooh Shoobah” to dopiero trzecia płyta w dyskografii zespołu, będąca wyrazem wciąż kształtującego się muzycznego stylu. Od „Kick” dzieli ją jeszcze spory dystans, ale „The One Thing” i zamykający całość „Don’t Change” wydają się dość czytelną zapowiedzią późniejszych przebojów.

Supergrass „I Should Coco” (1995) supergrass i should coco

Dwie ostatnie płyty zestawienia wygrywają ex equo w kategorii „Jak mogłem ich wcześniej nie słyszeć?”. W przypadku „I Should Coco” odpowiedź jest prosta. W czasach, gdy po raz pierwszy usłyszałem „Alright”, jeśli nie podobał mi się singel promujący, to płyty nigdy nie kupowałem. Może trudno w to uwierzyć, ale nie można było przesłuchać jej w całości w sieci. Dziś „Alright” dalej mi się nie podoba, ale cała reszta „I Should Coco” to britpopowe mistrzostwo świata. Począwszy od otwierającego album wymiatacza „I’d Like To Know”, przez beatlesowski „Sofa (of My Lethargy)”, po prześmieszny „We’re Not Supposed To”, śpiewany, jakby po zaciągnięciu się helem, głosem Minionków. Piękne momenty z płyty wymieniać można bez końca, poza „Alright”, rzecz jasna. Cieszę się, że przede mną jeszcze sporo muzyki Supergrass do odkrycia.

Happy Mondays „Pills’n’Thrills and Bellyaches” (1990) happy mondays thrills

Happy Mondays to najbardziej znani, obok The Stone Roses, przedstawiciele madchesteru. „Pills’n’Thrills and Bellyaches” to ich trzecia, najpopularniejsza, płyta. I w sumie trudno się dziwić, bo „Kinky Afro” znają pewnie wszyscy, czy tego chcą, czy nie, często nie zdając sobie z tego sprawy. Leniwa, bardzo wciągająca, niebywale taneczna muzyka. W dodatku oprawiona w mieniącą się feerią kolorów okładkę, znakomicie dopełniającą klimatu.