Soundtrack „Singles”

Nie przepadam za składankami. Nie tylko tymi zawierającymi utwory różnych wykonawców, ale także za wszelkiego rodzaju zbiorami największych przebojów jednego artysty. Muzyki słucham całymi płytami, podobnie jak książki czytam od deski do deski. O ile jednak w przypadku książek nikt nie podejmuje się zestawienia w jednym tomie najlepszych rozdziałów z pozycji różnych autorów, o tyle w muzyce składanka jest znakomitym sposobem na zarobienie pieniędzy na towarze już raz sprzedanym. To samo zresztą dotyczy okolicznościowych reedycji.

Specyficzną formą składanki jest ścieżka dźwiękowa. Intensywność z jaką na soundtrackach zamieszcza się muzykę, która faktycznie znalazła się w filmie jest różna. Czasem plakat kinowy na okładce to tylko chwyt marketingowy, bo większości utworów w ogóle w filmie nie słychać. Czasem oprawę ilustracyjną filmu wspiera jeden chwytliwy numer będący tłem dla listy płac. Ale czasem, szczególnie wtedy, gdy muzyka jest jedną z głównych „postaci” ekranowej opowieści, potrafi powstać arcydzieło, które po latach zyskuje status kultowego. Tak stało się dwadzieścia pięć lat temu ze ścieżką dźwiękową do „Singles” Camerona Crowe’a. Biorąc pod uwagę gatunek filmu, dziwnym może się wydawać, że reżyserowi udało się namówić do współpracy czołowych grunge’owych wykonawców. Przecież większość rockowych buntowników na dźwięk hasła „komedia romantyczna” powinna odwrócić się na pięcie i odejść niespiesznym krokiem. A jednak muzycy ze Seattle nie tylko udostępnili Crowe’owi swoją muzykę, ale także licznie pojawili się na ekranie.

Pearl Jam, Soundgarden, Mudhoney, Screaming Trees i Alice In Chains byli wówczas w kulminacyjnych momentach swoich karier. Od roku na rynku były „Ten”, „Badmotorfinger” i „Every Good Boy Deserves Fudge”, za niedługo ukazać się miały „Sweet Oblivion” i „Dirt”. Cameron Crowe musiał mieć nie lada siłę przebicia, skoro dostał do wykorzystania materiał, który w sporej części nie był wcześniej publikowany. Dziś nikt się nad tym nie zastanawia, wszak zwycięzców nikt nie sądzi, ale przecież udział w nieudanym przedsięwzięciu filmowym mógł oznaczać spadek popularności zespołów biorących w nim udział. Z drugiej strony, za kasowym sukcesem filmu w równym stopniu jak on sam, stała wykorzystana w nim muzyka.

Na deski powala już otwierający album „Would?”. Depresja, dramat, przygnębienie i jeden z najbardziej charakterystycznych basowych motywów wszech czasów. „Would?” to utwór genialny, ponadczasowy, to przebój formatu „Smells Like Teen Spirit”, „Black Hole Sun”, czy „Jeremy”. Alice In Chains wspięli się nim na sam szczyt, z którego za chwilę zaczęli spadać. Z kolei „Breath” Pearl Jam w pierwszej chwili sprawia wrażenie odpadu z „Ten”. Umieszczenie go gdzieś pomiędzy „Even Flow”, „Black” i „Garden” spowodowałoby, że urok kompozycji byłby trudno dostrzegalny. Na „Singles” z każdym przesłuchaniem wciąga coraz bardziej. W odseparowaniu od idealnego debiutu zespołu nie przeszkadza nawet rozimprowizowana solówka McCready’ego przypominającą tę z „Alive”. Bezlitosny jest natomiast drugi zamieszczony na płycie utwór Pearl Jam, „State of Love and Trust”. Nawet, gdyby reszta kawałków z „Singles” była nic nie warta, dla niego warto byłoby mieć tę płytę.

W ostatnich dniach pojawiło się wiele głosów mówiących, że Chris Cornell był najlepszym autorem piosenek pochodzącym z Seattle, w dodatku największym wokalistą. Oczywiście sporo w tym kurtuazji, ale słuchając „Seasons” trudno się z tym nie zgodzić. Akustyczna gitara i wokal Cornella układają się w przepiękną zeppelinową balladę, która była zapowiedzią przyszłej solowej kariery wokalisty. Utwór ma w sobie to coś, czego niestety później zabrakło większości dokonań Cornella sygnowanych własnym nazwiskiem. Na „Singles” przeciwwagę dla „Seasons” stanowi rockowy walec w postaci „Birth Ritual” Soundgarden. Przyspieszony sabbathowy riff miażdży wszystko na swojej drodze, a wokalne osiągi Cornella są wręcz szokujące.

Klimat trzech pierwszych kompozycji zastanawia, bo miała być ścieżka dźwiękowa do komedii romantycznej, a powiewa tu raczej dramatem. Luźniejszą atmosferę wprowadza dopiero Paul Westerberg, który utworami z „Singles” rozpoczął karierę solową po rozpadzie The Replacements. „Dyslexic Heart” i „Waiting for Somebody” stanowią ukłon w kierunku tradycyjnego amerykańskiego grania z okolic Bruce’a Springsteena i Toma Petty’ego.

W środkowej części, „Singles” mieni się niczym drogocenny diament. Ten blask to „Crown of Thorns” Mother Love Bone, utwór który może służyć za wzór rockowej ballady. Zespołowi udało się uniknąć, tak częstego w tej kategorii, banału. Wersję z „Shine” poprzedza złączony z nią „Chloe Dancer”, fortepianowy wstęp rozciągający kompozycję do ponad ośmiu minut. Nie przesadzę, jeśli stwierdzę, że to jeden z najpiękniejszych nastrojowych numerów w dziejach rocka. Gdyby Andrew Wood żył, nigdy nie usłyszelibyśmy Pearl Jam, a Chrisowi Cornellowi mogłoby zabraknąć natchnienia do stworzenia muzyki wypełniającej jedyną płytę Temple of The Dog. Mimo to, czasem marzy mi się alternatywna wersja historii, w której Andrew Wood pokazuje, jak wielką jest gwiazdą rocka.

Podobnie, jak w przypadku „Would?”, Screaming Trees wrzucili na „Singles” fragment z nadchodzącej płyty „Sweet Oblivion”. I podobnie, jak w przypadku Alice In Chains, zaostrzyli tym apetyt na całość, o której można powiedzieć wszystko, ale nie to, że rozczarowuje. Gitarowe riffy, dynamiczny rytm i niesamowity wokal Marka Lanegana przyspieszają bicie serca.

Na wielkim rockowym wybuchu w północno-zachodnich Stanach kapitał próbowało zbić wielu muzyków. Wśród tych, którym się to udało znaleźli się Smashing Pumpkins. Trochę ironicznie więc wypada zamieszczenie na jednej płycie, skądinąd świetnego, „Drown” w sąsiedztwie gorzko-prześmiewczego „Overblown” Mudhoney, w warstwie tekstowej sarkastycznie odnoszącego się do wzrostu popularności marginalizowanego wcześniej Seattle. Mark Arm śpiewa w nim, że nie jest już tym wszystkim zainteresowany i proroczo stwierdza, że wszystko się skończyło („It’s all over and done”).

Patrząc na spis utworów „Singles” w oczy rzuca się brak Nirvany. Może zadecydowały o nim względy biznesowe. Łatwo też wyobrazić sobie fanaberie Kurta Cobaina. A może Cameron Crowe zwyczajnie nie zwrócił się do zespołu o użyczenie choćby jednego utworu. Tak, czy inaczej, i bez tego „Singles” nadal pozostaje jedną z najwspanialszych ścieżek dźwiękowych wszech czasów. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana muzyki rockowej.