Royal Blood „How Did We Get So Dark?”

Royal Blood. Ich debiutancka płyta wydana w 2014 roku była sensacją. Balon napompowano do niebotycznych wręcz rozmiarów. Zachwytów nad zespołem nie szczędził sam Jimmy Page. Ciekawe, czy było to szczere, bo po jakimś czasie płytę zaczęto sprzedawać także w pakiecie z albumem Led Zeppelin. Do tego dochodziło jeszcze wszechobecne rozwodzenie się nad tym, jakie to Mike Kerr i Ben Thatcher zastosowali innowacyjne, niespotykane w rocku, podejście do instrumentów. Otóż, na płycie nie było gitar. To, co słychać z głośników, to dźwięki przetworzonego na różne sposoby basu. Drugim, i ostatnim użytym w nagraniach, instrumentem była perkusja.

„Royal Blood” naprawdę wgniatała w ziemię. I w najmniejszym stopniu nie przyczyniły się do tego ani oszczędne instrumentarium, ani udział w reklamie gitarzysty Led Zeppelin. To była żywa, bezkompromisowa i dynamiczna rockowa muzyka. Dziesięć, średnio trzyminutowych, numerów uderzało potężnymi riffami. Zalecenie mogło być tylko jedno: głośność na maxa! Tyle, że po nasyceniu się dźwiękami zacząłem zadawać sobie pytania. Co dalej mogą wykombinować? Jaka będzie następna płyta? Czy przypadkiem swym „innowacyjnym” podejściem nie zamknęli sobie drogi rozwoju? Po co ograniczać się do basu i perkusji, skoro efekt brzmieniowy nie odbiega od osiąganego przez zespoły gitarowe? Czy poszerzenie brzmienia o gitary, czy, nie daj boże, klawisze, nie oznaczałoby odtrącenia przez dotychczasowy fanów pod zarzutem zdrady ideałów?

W okresie promocji debiutanckiej płyty uwagę zwracały krótkie koncerty zespołu, wypełniane także repertuarem innych wykonawców. Nie brakowało też przypadków powtórnego wykonywania wcześniej zagranych utworów. Tak, wiem, „Royal Blood” trwała niedługo ponad 30 minut, ale przecież debiutanci powinni dysponować nieco większą ilością materiału, niż ten zamieszczony na płycie, bo zapał twórczy w pierwszym okresie działalności jest największy. Dodając do tego czas oczekiwania na drugą płytę, który zamknął się w niemal 3. latach, zacząłem zastanawiać się, czy przypadkiem problemem zespołu nie jest brak pomysłów? Uspokojeniem miały być szumne zapowiedzi nowego albumu, z których wynikało, że wyselekcjonowany nań materiał to wybór spośród ponad pięćdziesięciu nowych kompozycji.

W końcu, 16 czerwca, ukazała się płyta zatytułowana „How Did We Get So Dark?”. I co? I nic, ukazała się. Słucham jej po raz któryś z rzędu i nie mogę odkryć drugiego dna, czegoś, co samo z siebie ciągnęłoby mnie do kolejnych odsłuchań. Już pierwsze dźwięki utworu tytułowego przywołały jednoznaczne skojarzenie z Queens of The Stone Age. Brzmienie płyty nie pozostawia wątpliwości co do tego, że to zespół Josha Homme’a nadaje teraz ton w ciężkiej odmianie rocka. Żeby nie było, że się czepiam, w „Lights Out” Mike Kerr momentami śpiewa nawet w sposób przypominający artykulację wokalisty QOTSA. Posłuchajcie chórków. Dalej się czepiam? To co powiecie na „Look Like You Know”? Po miażdżących riffach z pierwszej płyty zostało wspomnienie, po kompozycyjnym polocie również. Zwolnienie tempa, w stylu w jakim zrobili to na „…Like Clockwork” Queens of The Stone Age, Royal Blood nie wyszło.

Zespół nie sięgnął po dodatkowe instrumenty, które mogłyby uatrakcyjnić aranżacje. Ostatecznie otrzymujemy więc remake pierwszego albumu, tyle że znacznie słabszy. O ile debiut był świeżutką i pachnącą, jeszcze ciepłą, bułeczką, o tyle „How Did We Get So Dark?” jest pieczywem nieco czerstwym. Można zjeść, zębów nie połamie, ale większej frajdy z posiłku nie będzie. Szkoda, że moje obawy się potwierdziły. Dziś mam jeszcze dalej idące, bo może się okazać, że po kolejnych trzech latach oczekiwania na na następcę nowej płyty, Royal Blood zasilą rzeszę zespołów czerpiących z klasyki rocka, funkcjonujących gdzieś na obrzeżach mainstreamu, z niezbyt liczną, choć oddaną publicznością. No chyba, że odmienią jeszcze los. Czas pokaże.