Pocztówka od wuja Matta z podróży, czyli jak na Open’er jeździłem, cz. I

W tym roku na Open’erze będę po raz piąty. Każda wizyta na festiwalu zapisała się w mej pamięci z innego powodu. W 2009 roku, w dniu przyjazdu, przez pole namiotowe przetoczyła się istna nawałnica. Po wyparowaniu wody przystąpiliśmy z kolegą do rozbijania namiotu. Szybko okazało się, że chiński producent naszego nowego dachu nad głową pominął w instrukcji obsługi pewne istotne kroki (czyt. mamy dwie lewe ręce). Z pomocą przyszli nam nastoletni sąsiedzi zwracający się do mojego kolegi per „proszę pana”. Już w tym momencie wiedziałem, że to nie jest miejsce dla nas. Pole namiotowe nad morzem to prawdziwy survival. Nie mam tu na myśli porozciąganych wszędzie linek podtrzymujących namioty, o które nocą naprawdę trudno było się nie potknąć, ale wszechobecną wilgoć. Teren festiwalu położony jest w niedalekiej odległości od Zatoki Gdańskiej, co powodowało, że o poranku wszystko było mokre, dosłownie pływało. Znieść to mogła chyba tylko młodzież, która wyrwała się na kilka wakacyjnych dni z domu i właśnie odkrywała uroki alkoholu i innych używek. Ciężkim do wytrzymania było również korzystanie z festiwalowego zaplecza sanitarnego. No chyba, że komuś nie przeszkadzała awaria biwakowego wodociągu w chwili, gdy właśnie skończył wmasowywanie szamponu we włosy albo specyficzna woń roztaczana przez mobilną wersję sławojki.

Całkiem ciekawie wyglądał tamtego roku line-up festiwalu. Arctic Monkeys grali już numery z nadchodzącej trzeciej płyty zatytułowanej „Humbug”. Kłopoty z nagłośnieniem dwukrotnie przerywały występ Anglików. Wtedy było to irytujące, dziś nagle stało się pełne uroku. Wymęczył mnie sterylny, zbyt idealny, koncert Placebo, którzy już powoli opuszczali orbitę moich muzycznych zainteresowań. Wielość scen festiwalowych spowodowała, że musiałem dokonywać dramatycznych wręcz wyborów, a przecież błędne decyzje rozpamiętuje się latami. Na moim koncie zapisała się ta o opuszczeniu audytorium głównej festiwalowej sceny w trakcie występu Faith No More i udaniu się do namiotu na koncert wschodzącej gwiazdy dołującego rocka – White Lies. Wydana w styczniu debiutancka płyta tria zrobiła na mnie spore wrażenie, ale żeby wyjść z Faith No More? Sam nie mogę w to uwierzyć. White Lies zagrali świetnie tyle, że zapytany o nich dzisiaj odpowiem, że skończyli się na „To Lose My Life…”.

Nie przypominam sobie za to, gdzie byłem, gdy na scenie pojawili się Madness. Mimo, że zawsze byli na wyciągnięcie ręki, naprawdę odkryłem ich dopiero w zeszłym roku. Teraz wiele bym dał, by zobaczyć zespół na żywo. Pamiętam tylko, że mieli jakiś problem z dotarciem do Gdyni i chyba sporo się spóźnili. Nie żałuję tylko dlatego, że aby w pełni czerpać satysfakcję z koncertu moja znajomość repertuaru musiałaby dalece wybiegać poza kilka największych przebojów. Rzutem na taśmę załapałem się jeszcze na Kings of Leon w znakomitej, prawdopodobnie szczytowej, formie. Zagrali naprawdę rewelacyjny set, ale czekałem wówczas tylko na jeden numer – „Black Thumbnail”. Z każdym utworem byłem coraz bardziej poddenerwowany, napięcie i frustracja stopniowo narastały, ale zagrali. Na sam koniec. Na żywo było to doświadczenie z gatunku absolutnych.

Open’er Festival 2009 to również trzy odkrycia. The Ting Tings zagrali niesamowicie energetyczny koncert na scenie namiotowej, gdzie pięknie zaprezentowała się także pochodząca z Islandii Emiliana Torrini. Prawdziwym objawieniem był koncert Santigold na World Stage. Do płyt tych wykonawców, „We Started Nothing”, „Me and Armini” i „Santogold”, do dziś chętnie wracam.

Rozochocony pierwszą wyprawą, na kolejną edycję imprezy wybrałem się już następnego roku. Było nie mniej ciekawie, niż poprzednio. Dotychczas jeżdżąc na koncerty zawsze brałem na siebie kwestie organizacyjne, kupno biletów, rezerwacje noclegów i dojazdy. Tym razem kolega powiedział: „Mój kumpel wszystko załatwi, nie przejmuj się”. Pomyślałem, że choć raz pojadę na gotowe i faktycznie się rozluźniłem. Zapomniałem tylko, że jedynym czynnikiem, jaki kolega bierze pod uwagę w trakcie zakupów, jest niska cena, a pojęcie „rażąco niskiej ceny”, dyskwalifikujące ofertę nawet w zamówieniach publicznych, jest mu zupełnie obce. Efekt był taki, że wylądowaliśmy w gdańskim hotelu pracowniczym dla pielęgniarek. Męska część miłośników filmów dla dorosłych powiedziałaby, że nie powinienem narzekać, tyle, że nie spotkaliśmy tam żadnej przedstawicielki tego zawodu, a po korytarzach biegały szczury. Nocleg w Gdańsku obnażył jeszcze jedną, jeśli się zastanowić, dość oczywistą zależność. Większość openerowej publiki nocuje w Trójmieście, zatem, aby dojechać na teren festiwalu przed rozpoczęciem koncertów, trzeba spędzić sporo czasu w wielokilometrowych korkach.

W 2010 roku do Gdyni przyjechałem prosto z Berlina. Podróż, w trakcie której za 200 zł wykonano mi zdjęcie tylnego zderzaka, przeciągała się z różnych przyczyn w nieskończoność. Do celu dotarłem, gdy na scenie prezentował się Ben Harper. Na szczęście zdążyłem na moment, gdy dołączył do niego Eddie Vedder, by wspólnie wykonać „Under Preassure”. A była to dopiero rozgrzewka przed koncertem, który zaczął się chwilę później. Pearl Jam w wydaniu festiwalowym to ten sam zespół co zawsze, tyle że grający krócej. Po wszystkim człowiek pozostaje z uczuciem niedosytu, ale, z drugiej strony, kompresja zawsze pozytywnie wpływa na dynamikę koncertu. Eddie Vedder, jak zwykle, próbował mówić w miejscowym języku czytając z kartki. Jego zmagań z językiem polskim można sobie posłuchać na oficjalnym bootlegu. Na marginesie dodam, że był to jeden z najlepiej nagłośnionych koncertów Pearl Jam, na jakim byłem.

Jadąc do Gdyni rok wcześniej, w trakcie trwającej 11 godzin podróży, poznałem trzecią płytę Kasabian z tytułem, którego, z niezdiagnozowanych powodów, do dziś nie jestem w stanie zapamiętać. Do następnego roku zespół stał się jednym z moich ulubionych, dlatego na jego koncert czekałem ze zniecierpliwieniem. O mało co nie spóźniliśmy się przez jazdę po zakorkowanych drogach, było więc trochę nerwów. Okazało się, że Kasabian na żywo prezentują się jeszcze lepiej, niż na płytach studyjnych i to do tego stopnia, że później widziałem ich jeszcze czterokrotnie, a jeden z występów w berlińskiej Columbiahalle trafił do pierwszej dziesiątki najlepszych koncertów, na jakich byłem w życiu.

Jack White jest prawdziwym spryciarzem. Openerową zasadę mówiącą, że dany artysta może wystąpić na scenach festiwalu tylko raz na trzy lata obchodzi przyjeżdżając pod różnymi szyldami. Dwa lata wcześniej zagrał w Gdyni z The Raconteurs. W 2010 roku zabrał nad polskie morze Alison Mosshart z The Kills. Gdybym miał określić występ The Dead Weather tylko jednym słowem, użyłbym przymiotnika „monumentalny”. Potęga dźwięku, page’owe riffy i bohnamowe bębny, za którymi zasiadał Jack White, robiły piorunujące wrażenie. Wyładowania osiągnęły apogeum w trakcie „Treat Me Like Your Mother”.

Masę fajnej zabawy dostarczyli też Szwedzi z The Hives. Sprawdzaliście kiedyś na mapie, skąd pochodzą muzycy zespołu? Położenie Fagersty w zestawieniu z popularnością, jaką zdobyli The Hives, dowodzą, że udać może się dosłownie każdemu, tyle, że nie każdemu się udaje. Zdolność tworzenia chwytliwych refrenów i poczucie humoru są u The Hives ponadprzeciętne. Na żywo potrafią całkowicie zawładnąć publicznością, jak podczas „Tick Tick Boom”, gdy kazali wszystkim usiąść i na sygnał podskoczyć. Wciąż mam apetyt na klubowy koncert zespołu, dodatkowo zaostrzony nieudaną wyprawą do Berlina kilka lat temu, gdy podróż przedwcześnie zakończyła mgła tak gęsta, że nie dało się jechać.

Z perspektywy czasu, pierwsze dwa wyjazdy na Open’er Festival to było rozpoznanie bojem. Nie sprawdziło się pole namiotowe, zbyt wymagające okazały się noclegi w Gdańsku. Zadziałała natomiast świetna organizacja festiwalu i oczywiście muzyka. Po skorygowaniu błędów, kolejne wizyty w Gdyni to była już stuprocentowa przyjemność.