The Kills, Foo Fighters @ Open’er Festival 2017, Gdynia-Kosakowo, 29.06.2017
W czwartek na teren festiwalu przybyłem przed godziną 20. O mały włos a przegapiłbym początek koncertu The Kills. Jego rozpoczęcie przesunięto o 20 minut, problem w tym, że zgodnie z nową rozpiską zespół miał pojawić się na scenie wcześniej, niż pierwotnie zakładano. Oczywiście, gdybym zajrzał do aplikacji zainstalowanej w telefonie, dowiedziałbym się o korekcie, ale przecież aplikacje, instrukcje obsługi, mapy i przewodniki są dla mięczaków.
Mógłbym napisać o konfrontacji The Kills i Royal Blood, bo przecież oba zespoły to duety. Byłoby to jednak trochę nieuczciwe, bo o ile The Kills w studiu dają sobie radę we dwójkę, to na żywo występują jako kwartet. Oba zespoły można jednak porównać muzycznie, bo, oczywiście w pewnym uproszczeniu, poruszają się w zbliżonej estetyce. Z tego starcia bezapelacyjnie zwycięsko wyszli The Kills. Mieli wszystko to, czego zabrakło chłopakom z Royal Blood. Przede wszystkim Alison Moshart. Wokalistka The Kills to ucieleśnienie ideału rockowej dziewczyny. Uroda to kwestia gustu, ale za wdzięk, styl i ruch sceniczny należą się jej najwyższe noty. Gdyby przyznawano nagrodę Grammy w tych kategoriach, Moshart zdmuchnęłaby innych nominowanych w przepaść. Kilka lat temu, gdy występowała na Openerze z The Dead Weather, uwagę, może nawet w większym stopniu, przyciągał szef grupy – Jack White. Tym razem wokalistka scenę miała praktycznie wyłącznie dla siebie. Koncert The Kills porywał zarówno w warstwie wizualnej, jak i dźwiękowej. Alison Moshart swoim śpiewem dodawała piosenkom jeszcze więcej przestrzeni, a potężnie brzmiąca gitara Jamie’go Hince’a, przepuszczona tylko przez wzmacniacze, wywoływała ciarki na plecach.
The Kills zaprezentowali większą część zeszłorocznej płyty. Przy okazji premiery wspominałem, że „Ash & Ice” nie porwała mnie. Na żywo bardziej nastrojowe utwory może nieco osłabiały dramaturgię koncertu, ale też, po wysłuchaniu niektórych nich, jak choćby otwierającego album „Doing It To Death”, stwierdziłem, że moja wcześniejsza ocena mogła być zbyt drastyczna. Gdy sięgali po starsze utwory, były już tylko ogień, dym i zgliszcza. Przy okazji koncertu The Kills po raz kolejny objawiła się wada festiwali, bo jeśli wykonawca nie jest headlinerem, czas na występ ma skrócony. Mam nadzieję, że kiedyś będzie mi dane zobaczyć Alison Moshart i Jamie’go Hince’a w warunkach klubowych.
Foo Fighters przesunięto aż o pół godziny, a i tak pojawili się na scenie kilka minut przed czasem. Wyobrażam sobie epitety fanów, którzy wybrali się tego dnia wyłącznie na zespół Dave’a Grohla i trzymali się pierwotnie ustalonej godziny występu. Foo Fighters to kopalnia przebojów, a ich festiwalowe koncerty to greatest hits na żywo. Każdy fan ma tu swoich faworytów, moim od ukazania się „Wasting Light” jest „White Limo”, na który zawsze czekam szczególnie. Wszystkiego oczywiście zagrać się nie da, toteż zabrakło mi „Rope” i jednego choćby fragmentu debiutanckiej płyty. Nie piszę tego, rzecz jasna, z uczuciem żalu, bo to przecież nie był koncert życzeń. Tym bardziej, że innych ulubionych utworów usłyszałem przynajmniej kilka.
„White Limo” zagrali w środku setu, chwilę później przyłoili „Monkey Wrench”. Wielką przyjemność sprawił mi, jak zapewnił Dave Grohl, nie grany zbyt często „Wheels”. Utwór mógłby pochodzić z repertuaru Toma Petty’ego i za ten klimat właśnie go uwielbiam. Foo Fighers nie przedłużali koncertu schodząc ze sceny i wchodząc ponownie na bisy, jak dzień wcześniej robili to Radiohead. Przeznaczony im czas wykorzystali do ostatniej chwili, kończąc po ponad dwóch godzinach grania fantastycznym „Everlong”.
Dave Grohl to sceniczne zwierzę. W niesamowity sposób potrafi przejść od dzikiego wrzasku do czystego śpiewu. Świetnie nawiązuje też kontakt z publicznością, a komediowe zacięcie znane z teledysków sprawia, że chyba każdy na widowni chciałby mieć takiego sąsiada. A jeśli ktoś będzie marudził, że Foo Fighters to komercja, za komentarz niech posłuży sms od mojej koleżanki gustującej w muzyce niezależnej, napisany zaraz po koncercie: „R…li system!”.
Foo Fighters nie zwalniają od kilku lat tempa. Na wrzesień przygotowywana jest premiera dziewiątego już albumu studyjnego, zatytułowanego „Concrete And Gold”. Na trwającej właśnie europejskiej trasie koncertowej co jakiś czas zespół prezentuje nowe utwory. W Gdyni zagrał dwa i muszę przyznać, że zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Dave Grohl od momentu ujawnienia pracy nad nową płytą zapowiadał, że pojawi się na niej mnóstwo zaskakujących gości. Zanim zagrali „La Dee Da”, zaprosił na scenę jednego z nich – Alison Moshart. Nie było w tym kurtuazji, widać że się bardzo lubią. A sam utwór? Spełnia wszelkie kryteria foofighterowskiego przeboju. Spokojna, rytmiczna zwrotka zmierza w nim nieubłaganie do wybuchowego refrenu, w którym wrzeszczącego Grohla swoimi wokalizami wspomaga wokalistka The Kills. „La Dee Da” zaostrza apetyt na nową płytę, podobnie jak drugi z wykonanych utworów, zatytułowany „Run”. Wersję studyjną odsłuchać można już w streamingu. Nie przewiduję żadnych przykrych niespodzianek, spodziewam się, że „Concrete And Gold” trafi do czołówki moich ulubionych płyt tego roku.