Rival Sons @ Zaklęte Rewiry, Wrocław, 14.08.2017

Na profilu wydarzenia w jednym z portali społecznościowych organizator koncertu napisał, że rock’n’roll nie umarł i nie zapowiada się to w najbliższym czasie. Pokusiłem się nawet o komentarz pod wpisem, bo tego rodzaju sformułowania to zwykłe zaklinanie rzeczywistości. Po pierwsze, już samo stwierdzenie, że rock jeszcze nie umarł świadczy o tym, że przynajmniej należy się tego spodziewać. To jak telefon ze szpitala z informacją, że przyszły spadkodawca jeszcze żyje. Jeszcze! Po drugie, występ w sali na kilkaset osób nie jest chyba świadectwem popularności rocka? I nie chodzi o to, że czymś złym jest koncert klubowy, ale o to, że jeśli mamy do czynienia, jak chce organizator, z „najlepszą koncertową kapelą świata”, to miejsce wrocławskiego koncertu dobrej kondycji rocka nie potwierdza. W końcu Zaklęte Rewiry to nie stadion.

Forma rocka jest naprawdę słaba i śmiem twierdzić, że jeśli w najbliższych latach nie wydarzy się coś naprawdę spektakularnego, muzyka tego gatunku będzie przypominać staruszka poruszającego się przy pomocy balkonika. Co chwilę trzeba będzie żegnać największe gwiazdy, aż w końcu zostaną tylko grający w piwnicach wykonawcy odwołujący się do klasyki. Oczywiście znajdą oni swoich odbiorców, ale rock stanie się muzyką niszową. To czarnowidztwo niestety potwierdza przypadek Rival Sons. Zespół pochodzący z Kalifornii osiągnął pewnego stopnia rozpoznawalność, ale o wielkiej popularności mówić tu nie można. Co ciekawe, patrząc na osiągnięcia zespołu na listach przebojów, jest on bardziej popularny w Europie, niż w rodzimych Stanach Zjednoczonych.

Na muzykę Rival Sons natknąłem się zupełnie przypadkiem kilka lat temu. O dziwo, ewidentne inspiracje i niewielki pierwiastek nowości nie zniechęciły mnie do zespołu. Wydanego w 2012 roku albumu „Head Down” słuchałem naprawdę z przyjemnością. Z zainteresowaniem sięgnąłem również po dwie kolejne płyty „Great Western Valkyrie” i „Hollow Bones”, które mnie rozczarowały. Miałem jednak przeczucie, że na żywo Rival Sons wyciągną ze swego repertuaru to, co najlepsze. Muzyka zespołu jest wypadkową twórczości klasycznych wykonawców rockowych. Słychać w niej w różnym natężeniu Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple i The Doors, a lekkości całości dodaje southernrockowy posmak i soulowy zaśpiew Jay’a Buchanana. Tak skomponowana mieszanka na żywo powinna zdmuchnąć zgromadzoną pod sceną publiczność.

Muzycy pojawili się na scenie punktualnie o 20:30 przy dźwiękach „The Good, The Bad, The Ugly” i aplauzie publiczności. Mało oryginalne wejście biorąc pod uwagę, że latami utwór Enio Morricone stanowił intro dla koncertów Ramones. Chwilę później na scenie pojawił się wokalista. Pierwsze co uderzyło, to przyduszone brzmienie. Nie jestem pewien, czy była to wina akustyki klubu, czy osób odpowiedzialnych za nagłośnienie koncertu, ale skutkiem tego był niestety spadek dynamiki. Utwory w rodzaju „Electric Man” powinny miażdżyć, a wypadały, co najwyżej, średnio. Szczerze powiedziawszy, po koncercie Rival Sons we Wrocławiu zaczynam nabierać przekonania, że bańka promocyjna z zespołem jest sztucznie nadmuchiwana. „Najlepsza kapela koncertowa świata”? Bez żartów! Muzycy Rival Sons zaprezentowali dobre rzemiosło, ale to chyba najwyższa ocena na jaką zasłużyli poniedziałkowego wieczoru.

W trakcie całego występu było ledwie kilka momentów, które pokazywały, że potencjał w grupie jednak tkwi. Jednym z nich był kopiący riff w „Hollow Bones Pt. 2”. Szkoda, że całość kompozycji rozmiękczyła improwizacja w środkowej części. I tu znowu mógłbym się przyczepić, bo poszczególni muzycy mocno się w niej rozjeżdżali, a perkusista tracił rytm. A właśnie, Michael Miley pod koniec koncertu uraczył widzów perkusyjną kanonadą. Solowe popisy pałkerów były normą w latach 70., ale, po wyczynach Johna Bohnama z Led Zeppelin i Keitha Moona z The Who, trzeba mieć nie lada odwagę albo cierpieć na brak instynktu samozachowawczego, by wypełniać nimi setlistę. W prezentacji perkusisty Rival Sons nie było ani mocy, ani finezji.

Prawdziwie energetycznie zrobiło się dopiero, gdy, jako ostatni, Rival Sons wykonali „Keep On Swinging”. Jay Buchanan nie osiągnął wysokich rejestrów w sposób, w jaki zrobił to na „Head Down”, ale i tak było nieźle. Po skończeniu utworu muzycy pokłonili się publiczności i zeszli ze sceny już na nią nie wracając. Żadnych bisów. Kontrakt opiewał na półtorej godziny i dokładnie tyle trwał koncert. Trochę gwiazdorsko, ciekawe czy ta nonszalancja nie obróci się kiedyś przeciwko zespołowi.

Rival Sons nie podniosą raczej spadającego ciśnienia krwi w rockowym organiźmie. Przed zarzutem, że nie jestem obiektywny (chociaż wcale nie zamierzałem być), obronię się pisząc, że sporej części publiczności, sądząc po reakcji, koncert się podobał. Była też jednak kilkuosobowa grupa, która znudzona podpierała ściany, co w połączeniu z przerzedzającą się widownią z tyłu sali pozwala mi sądzić, że w swej opinii nie jestem odosobniony.