Queens of The Stone Age @ Wiener Stadthalle, Wiedeń, 5.11.2017

W biografii Dave’a Grohla pojawia się cytat, z którego wynika, że wokalista Foo Fighters, rozpoczynając przygodę z zespołem Josha Homme’a, miał świadomość, że dołącza do najlepszego zespołu rockowego świata. Potem wycofał się z tego rakiem stwierdzając, że przecież najlepszym zespołem jest jego kapela. Foo Figters są najbardziej znanym zespołem rockowym, największą atrakcją koncertową, potrafią dwa razy z rzędu zapełnić po brzegi stadion Wembley, ale… Dave Grohl miał rację. To Queens of The Stone Age jest najlepszą rockowa kapelą, jaką w tej chwili nosi planeta Ziemia. I od razu napiszę, że wiedeński koncert potwierdził to w stu procentach.

Aktywność Josha Homme’a w ostatnich latach jest spora. Po znakomitej poprzedniej płycie Queens of The Stone Age wokalista zaangażował się w tworzenie solowej płyty Iggy Popa, wspierając punkowego weterana także na trasie. „Post Pop Depression” potrzebna była Homme’owi do pozbycia się przytłaczającego klimatu „…Like Clockwork”. Dzięki temu „Villains” mogła zyskać nie tylko bardziej optymistyczny klimat, ale także nową strukturę kompozycji, znacznie odbiegającą pod tym względem od kawałków, jakie znalazły się na którejkolwiek z poprzednich płyt zespołu.

Rozgrzewający zespół o dźwięcznej nazwie Broncho gwiazda wieczoru przywiozła ze sobą se Stanów. Muzyka grupy momentami kojarzyła się z Ramones, tyle że w nieco wolniejszym tempie. Zniechęcająca może być barwa głosu Ryana Lindsey’a, choć to oczywiście kwestia gustu.

Dawno temu przeszedłem fascynację wielkimi koncertami halowymi i stadionowymi. Najwyraźniej było mi to potrzebne, by w pełni docenić klimat koncertu klubowego. Ponieważ większość wykonawców, których mam chęć zobaczyć, nie występuje w niedużych obiektach, substytutem klubowego występu staje się zajęcie miejsca jak najbliżej barierek. To stało się moim udziałem w Wiedniu. Nie dość, że stałem ledwie trzy metry od sceny, niemal po środku, to jeszcze było to stosunkowo komfortowe ze względu na wydzielenie sektora „front of stage”. Z tej perspektywy reszta publiczności w zasadzie nie istniała. Co ciekawe, scena, na której punktualnie o 20:30 pojawili się muzycy Queens of The Stone Age była stosunkowo mała, jak na halowe warunki. Udekorowana skromnie, jedynie w świecące giętkie tyczki przypominające te, do których omijania zmuszeni są alpejczycy ścigający się w slalomie. Brak rozmachu w scenografii oznaczać mógł tylko to, że Queens of The Stone Age skupiać się będą na muzyce.

Zestaw utworów zaprezentowany w niedzielny listopadowy wieczór przez Josha Homme’a i spółkę był jak koncert życzeń. Podstawą setu była promowana płyta, bo z „Villains” zabrakło tylko „Fortress” i „Hideaway”. Zaczęli jednak inaczej, niż się spodziewałem, bo od „If I Had A Tail”. Raczej obstawiałem, że na wejściu najlepiej sprawdzi się podgrzewający atmosferę progrockowy wstęp i następujące po nim uderzenie z „Feet Don’t Fail Me”. Zagrali go jako czwarty, wcześniej dając ognia w „Monsters in The Parasol” i „My God Is The Sun”. Prawdziwe szaleństwo rozpętało się, gdy Jon Theodore rozpoczął wybijanie wściekłego rytmu „You Think I Ain’t Worth a Dollar, But I Feel Like a Millionaire”. Intro wydłużyło się, jakby chciało dostosować się do nienaturalnej długości tytułu. Powód był prozaiczny, bo wokaliście coś przestało stykać w gitarze. By wypełnić powstałą lukę, Josh Homme powiedział, że teraz to zrobi, po czym zaczął rozpinać spodnie. Ostatecznie nie starczyło mu odwagi, więc odebrał podrzucone przez technicznego wiosło i kontynuował granie.

Nie ma najmniejszej wątpliwości, że od czasu wyeliminowania ze składu Nicka Olivieri pierwsze skrzypce w zespole gra Josh Homme, ale prawda jest też taka, że przyjęci przez niego do składu zespołu członkowie to muzycy z najwyższej półki. Grający na gitarze i klawiszach Dean Fertita oraz drugi gitarzysta Troy Van Leeuven tworzyli niezwykłe tło, a sekcja rytmiczna, z najmłodszym w składzie Michaelem Schumanem na basie, trzymała wszystko w ryzach sypiąc kolejnymi queensowymi hitami. „Make It With Chu”, „Little Sister”, „Sick, Sick, Sick” i „Go With The Flow”, intensywność, z jaką walec z napisem Queens of The Stone Age przetaczał się po słuchaczach jest trudna do opisania. W trakcie dwugodzinnego koncertu chwil wytchnienia było naprawdę niewiele, a idealnym jego zwieńczeniem był przerywany charakterystycznymi zwolnieniami „Song For The Dead”, w trakcie którego Josh Homme zepchnął odsłuch do fosy. W kakofonicznej końcówce Jon Teodore, w niczym nie ustępujący zaangażowaniem i techniką gry Dave’owi Grohlowi, po raz drugi miał chwilę na solowy popis. Krótkie pożegnanie z publicznością i można było zacząć dochodzić do siebie.

Queens of The Stone Age są klasą sami dla siebie. Potwierdzają to na płytach, ale przede wszystkim na żywo. Ich gra jest jednocześnie precyzyjna i pełna luzu. Queens of The Stone Age nie są jeszcze dotknięci wirusem gwiazdorstwa, choć poziom na jaki wznieśli się wraz z ostatnimi płytami mógł już pozbawić ich wcześniejszej nań odporności.