Bertrand Cantat „Amor Fati”
Niedawno przez przypadek przypomniałem sobie, że pierwszy tekst na temat muzyki, jaki udało mi się napisać, był próbą zrecenzowania czwartej studyjnej płyty Noir Desir, zatytułowanej „Tostaky”. Dużo później prowadzenie bloga rozpocząłem od recenzji „La Cigale”, koncertowej płyty Detroit. Potem pisałem jeszcze o fantastycznej płycie malijskiego duetu Amadou & Mariam „Folila” i o francuskiej grupie rockowej Eiffel. Wszystkie te teksty łączy wspólny mianownik – Bertrand Cantat.
Wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów Noir Desir wspiął się na sam szczyt francuskiej sceny. Żaden inny francuski zespół rockowy nie był w stanie konkurować z grupą Cantata, jeśli za kryterium wzięło się rozmiar popularności. Po nagłym, spowodowanym przez samego zainteresowanego, załamaniu kariery w 2003 roku i przymusowej przerwie w działalności, wokalista wracał do grania stopniowo. Budziło to oczywiście kontrowersje, ale pomocną dłoń wyciągnęli do niego inni wykonawcy. Cantat gościnnie uczestniczył w nagraniach i koncertach, między innymi, Eiffel, Amadou & Mariam i Shaka Ponk. Tego rodzaju działania pozwoliły powoli oswoić się publiczności z faktem powrotu Cantata do muzycznej aktywności, który jednak rozpoczął się od porażki. Noir Desir zaczęli tworzenie nowego materiału, ale, niedługo po tym, grupę opuścił gitarzysta Serge Teyssot-Gay. Odszedł, za przyczynę podając nieporozumienia z wokalistą i towarzyszące mu „poczucie nieprzyzwoitości” związane z dalszą działalnością zespołu. Ostatecznie muzycy podjęli decyzję o zakończeniu działalności, a Bertrand Cantat w 2013 roku powrócił na dobre z Detroit, duetem utworzonym z Pascalem Humbertem. Wydana wtedy płyta „Horizons” odniosła we Francji spory sukces.
Na kolejny album z udziałem Bertranda Cantata trzeba było czekać cztery lata. Co ciekawe, wydana właśnie płyta zatytułowana „Amor Fati” nie jest, jak można się było tego spodziewać, drugą płytą Detroit, ale wydanym pod własnym nazwiskiem pierwszym albumem solowym. Można zatem powiedzieć, że Cantat debiutuje po raz trzeci, choć nie jest to stwierdzenie do końca prawdziwe, bo w nagraniu „Amor Fati” wsparli go przede wszystkim Pascal Humbert i Bruno Green, znani z Detroit. Bardzo możliwe, że wcześniej Cantat odczuwał potrzebę ukrycia się pod jakimś szyldem, bo także w przypadku nowej płyty w tworzeniu materiału swój udział mieli Humbert i, po raz pierwszy, Green. Ostatecznie jednak, nie ma to większego znaczenia, bo „Amor Fati” jest, po prostu, kolejnym albumem wokalisty Noir Desir. Bertrand Cantat na wszystkim, czego się dotknie, odciska silne piętno. Bez znaczenia są więc konfiguracje personalne, w jakich tworzy muzykę.
Pierwsze, co zwraca uwagę po przesłuchaniu płyty, to spójność. „Amor Fati” jest dziełem jednolitym i równym, to płyta, która nie szokuje słuchacza zmianą stylistyki, ale rozszerza ją o dodatkowe elementy. W delikatny klimat albumu wprowadza „Amie Nuit”. Cantat porusza się na granicy śpiewu i deklamacji, czemu towarzyszą kosmiczne klawiszowe plamy. To jeszcze echa „Choeurs”, ścieżki dźwiękowej do spektaklu teatralnego, w której nagraniu muzyk brał udział kilka lat temu. Dodatkowym smaczkiem jest trąbka, która odruchowo kieruje myśli słuchacza ku Milesowi Daviesowi. Gra na niej doskonale znany miłośnikom francuskiego jazzu Erik Truffaz. Jazzman pojawia się jeszcze w „Silicon Valley” i „J’attendrai”. Ukłon w stronę gatunku nie powinien nikogo dziwić, bo Cantat ma za sobą dwa albumy nagrane z Akosh S.Unit, grupą utworzoną z węgierskim saksofonistą Akoshem Szelevényim.
Stylistyczna różnorodność „Amor Fati” nie kończy się na jazzowych smaczkach. Utwór tytułowy zaczyna się dźwiękami do bólu charakterystycznej gitary Cantata, ale więcej w nim hip-hopu, niż rocka. Już wcześniej wokalista potrafił artykułować swoje teksty w sposób bliski tej estetyce, ale tło tworzone przez muzyków Noir Desir było jednoznacznie rockowe. W „Amor Fati” rockowe pozostaje wyłącznie instrumentarium.
Niesamowity jest także pełen niepokoju, złowieszczy, „Silicon Valley”. Kroczący powoli bas Pascala Humberta, fortepian, organy Hammonda, na których zagrał Cantat, i trąbka Truffaza tworzą kosmiczną atmosferę. Całość świetnie nadawałyby się na tło filmu science-fiction. Piosenkowo robi się dopiero po nerwowym „Excuse My French”. „L’Angleterre”, pierwszy wybrany do promocji płyty utwór, to ballada z tekstem będącym słodko-gorzką refleksją o uciekającej z Europy Anglii. Uroku kompozycji dodają smyczki, ale to właśnie „L’Angleterre” jest jednym z trzech utworów, obok „Anthraciteor” i „Aujourd’hui”, które mogłyby bez większych modyfikacji znaleźć się na kolejnym albumie Noir Desir. Punkową energię skrywa „Chuis con”, ale dla jej wydobycia konieczne będzie odkręcenie wzmacniacza na zbliżających się koncertach, bo na płycie moc gitar została dostosowana do nastrojowej całości.
Z pewnością jest spora grupa słuchaczy, którzy do Bertranda Cantata już się nie przekonają. Rozumiem to, ale, jeśli odrzucić uprzedzenia wywołane tragicznymi wydarzeniami w prywatnym życiu wokalisty, stwierdzić trzeba, że nagrał kolejną znakomitą płytę. „Amor Fati” w pełni docenią miłośnicy twórczości Francuza. Osobom rozpoczynającym przygodę z rockiem znad Sekwany lub Bertrandem Cantatem poleciłbym sięgnąć po którąś z klasycznych pozycji z katalogu Noir Desir. Jestem przekonany, że do „Amor Fati” i tak kiedyś dotrą.