Franz Ferdinand „Always Ascending”

Franz Ferdinand właśnie wydali nową płytę. „Always Ascending” to pierwszy album nagrany bez udziału Nicka McCarthy’ego, gitarzysty i wokalisty, który postanowił opuścić szeregi formacji. Składy zespołów rzadko pozostają niezmienne przez wiele lat. W przypadku Franz Ferdinand sytuacja kadrowa stała się o tyle skomplikowana, że McCarthy był, obok Alexa Capranosa, współkompozytorem zdecydowanej większości repertuaru grupy. Można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że był odpowiednikiem McCartney’a w The Beatles. Utratę kluczowego muzyka zespół wypełnił dwoma nowymi. Do Franz Ferdinand dołączyli klawiszowiec i gitarzysta Julian Corrie oraz gitarzysta Dino Bardot, przy czym ten drugi nie zdążył wziąć udziału w rejestracji najnowszego albumu.

„Always Ascending” najbliżej stylistycznie do „Tonight: Franz Ferdinand” z 2009 roku. Sporo tu odniesień do elektronicznego popu lat 80. Partie klawiszowe przywołujące lata świetności new romantic znaleźć można w „Finally”. Zespół nie odrywa się całkowicie od gitarowych klimatów, do których wszystkich zdążył już przyzwyczaić. Charakterystyczny rytm pojawia się w „Lazy Boy”, czy, trochę niezbyt wyszukanym, „Huck And Jim”, w którym banalne zaśpiewy poprzedzające refren zdradzają brak pomysłu na wykończenie nieźle zapowiadającej się kompozycji. Nudą wieje w „Paper Cages” i „The Academy Awards”. W tej kategorii Alex Turner i jego The Last Shadow Puppets wciąż są daleko przed peletonem.

„Always Ascending” to płyta bardzo nierówna. Przegrywa porównanie z każdym z poprzednich krążków zespołu. Spotkać można tu chwytające za serce momenty, jak zamykająca całość piękna piosenka „Slow Don’t Kill Me Slow” i fajnie połamany „Finally”, oraz utwory ocierające się o autoplagiat, przykładem którego może być wspomniany już „Lazy Boy”.

Zadanie, przed którym stanęli muzycy zreformowanego Franz Ferdinand, nie było łatwe. Niestety, zespołowi nie udało się oznajmić światu, że bez McCarthy’ego poradził sobie lepiej, czy równie dobrze. Na całe szczęście, Franz Ferdinand nie poszli na dno jak Kaiser Chiefs, którzy po odejściu Nicka Hodgsona zatonęli i wciąż nie widać szans na odnalezienie wraku. „Always Ascending” to płyta, która za jakiś czas będzie postrzegana albo jako początek końca Franz Ferdinand, albo jako wpadkę spowodowaną zmianą składu. Jak będzie, to się okaże.