Vinyl Top 20 / Luty 2018

1. Franz Ferdinand „Always Ascending”
2. Mudhoney „LIE (Live in Europe)”
3. Black Rebel Motorcycle Club „Wrong Creatures”
4. Depeche Mode „The Singles 81-85”
5. Simple Minds „Real Life”
6. INXS „Live at Barker Hangar 1993”
7. Queens of The Stone Age „Villains”
8. L. Kravitz „Strut”
9. The Dandy Warhols „Live Sonic Disruption”
10. Beck „Colors”
11. Bully „Losing”
12. R. Humeau „Mousquetaire #2”
13. Depeche Mode „Live In Berlin”
14. INXS „Live at Wembley ’91”
15. Foo Fighters „Concrete and Gold”
16. Ch. Rea „Auberge”
17. P. Gabriel „Us”
18. Depeche Mode „Spirit”
19. M. Gaye „What’s Going On”
20. B. Cantat „Amor Fati”

Wysoka pozycja najnowszej płyty Franz Ferdinand nie oznacza, że zmieniłem o niej zdanie. Po prostu, „Always Ascending” słuchałem w lutym najczęściej. Pewnie po to, by przekonać się, czy nie pomyliłem się w ocenie. Niestety, nie pomyliłem się. Wysoka pozycja Mudhoney natomiast zaskoczyła mnie samego. Nie dlatego, że to słaby zespół, ale dlatego, że „LIE (Live In Europe)” ma kilka cech, które w koncertówkach drażnią mnie okropnie. Problem w tym, że, mimo to, płyta jest fantastyczna.

Black Rebel Motorcycle Club na początku kariery zaliczyli mocne wejście. Ich debiutancka płyta zrobiła spore zamieszanie w świecie rocka. „Whatever Happened to My Rock’n’Roll (Punk Song)” i „Spread Your Love”, pochodzące z „B.R.M.C.”, to po dziś dzień największe przeboje grupy. Im bardziej zespół oddalał się od spektakularnego początku istnienia, tym gorzej mu się wiodło. Nie tyle pod względem artystycznym, co komercyjnym. Dziś B.R.M.C. to grupa z własną, oddaną, publiką, wydająca regularnie świetne płyty. Najnowsza, zatytułowana „Wrong Creatures”, ukazała się w połowie stycznia. Psychodeliczna monotonia i przestrzenne gitary skrywające naprawdę niezłe melodie powodują, że potencjometr głośności sam wędruje w górę skali. Tym, którzy nie znają muzyki Kalifornijczyków może być potrzebna chwila, by się do niej przekonać, ale nagroda nie powinna rozczarować.

Gdzieś w dole, poza podstawową listą, znalazła się płyta Monster Magnet „Dopes To Infinity”. Nie jest to żadna reedycja, po prostu wróciłem do dawno odstawionej na półkę płyty. Największym sukcesem sprzedażowym zespołu okazał się kolejny album, zatytułowany „Powertrip”, z megaprzebojowym singlem „Space Lord”. Śmiem jednak zaryzykować stwierdzenie, że to właśnie „Dopes To Infinity” jest największym osiągnięciem Monster Magnet. Wprawdzie w teledysku do „Negasonic Teenage Warhead” nie ma roznegliżowanych dam, to jednak sam kawałek wyprzedza „Space Lord” o dwie długości.

W sieci krąży już wideo do „Are You Going To Be My Girl”, nowego singla Lenny’ego Kravitza, promującego zapowiadaną na wiosnę płytę „Raise Vibration”. Lenny atakuje mocnym riffem, a jego głos sprawia, że wciąż nie sposób pomylić go z kimś innym. Skoro płyta, to szykuje się również trasa koncertowa. W Europie muzyk pojawi się już późną wiosną. Zagra nie tylko w Krakowie, ale również w bliskiej okolicy, w Pradze, Berlinie, Wiedniu i Bratysławie. Okazji do spotkania na żywo zatem nie zabraknie. W oczekiwaniu na album i koncert, wróciłem do ostatniej studyjnej płyty Kravitza „Strut”. Pomimo upływu prawie czterech lat od premiery, nadal uważam, że Lenny ostatecznie powrócił na niej do formy po kilku nieco słabszych latach.

Do pierwszej dwudziestki zestawienia nie przedostały się dziewczyny z The Runaways. Debiutancki album sygnowany nazwą zespołu ukazał się 42 lata temu. I pewnie nigdy bym po niego nie sięgnął, gdyby nie obraz „The Runaways. Historia prawdziwa”. Film w dość luźnej konwencji opowiada historię zespołu, z którego szeregów wywodzi się Joan Jett. Zainteresowanym wątkiem trasy koncertowej po Japonii z czystym sumieniem polecić mogę wydaną w 1977 roku koncertówkę, zatytułowaną „Live In Japan”, na której, obok repertuaru The Runaways, znalazły się także „Rock’N’Roll” Lou Reeda i przerabiany przez wszystkich „Wild Thing”. Płytę z łatwością można kupić w sieci na winylu.

Na fali wywołanej koncertem Depeche Mode w Łodzi wróciłem do korzeni, nie tylko zespołu, ale i własnych. Wydana w 1985 roku płyta „The Singles 81-85” była jedną z pierwszych, jakie świadomie posiadałem. Rzecz jasna, przegraną z czarnego krążka na taśmę zamkniętą w kasecie. Byłem wówczas tak daleki od pełnoletności, że nie miałem pojęcia ani o tym, czym jest singel, ani, tym bardziej, o tym, że skopiowany album to składanka. Słuchając dzisiaj „The Singles 81-85” aż trudno uwierzyć, że Depeche Mode najlepsze płyty mieli dopiero przed sobą. Kompilacja wypełniona jest przebojami po brzegi. Spośród nich moim największym hitem Depeche Mode już na zawsze pozostanie „Just Can’t Get Enough”.