Dzień (rockowych) Kobiet! Część 1.

Na pierwszy rzut oka, rock jest muzyką facetów, czasem wręcz chciałoby się powiedzieć – samców. Pełno w nim testosteronu. Damski pierwiastek dostrzega się prędzej w piszczących małolatach pod sceną, niż wśród wykonawców. Wystarczy jednak przyjrzeć się nieco uważniej, by dostrzec, jak silna jest w tej dyscyplinie reprezentacja dziewczyn. Pomijam już fakt, że płyta, okładka, wytwórnia, igła i gitara są rodzaju żeńskiego.

Z muzyką jest podobnie, jak z wyglądem. Gusta są różne, nie każdemu odpowiada dany typ urody u osobników płci przeciwnej. Na pytanie, czy lubię rockowe dziewczyny, odpowiadam, że tak, ale gdy padają nazwy Nightwish, Lacuna Coil, Closterkeller, Evanescence i Within Temptation, by wspomnieć tylko te najpopularniejsze zespoły z kobietami w składzie, zaczynam się ponownie zastanawiać nad odpowiedzią. Piskliwe, wysokie i czyste wokale w gotyckim entourage’u to coś, co może mnie najwyżej rozbawić. Archetypem rockowego dziewczęcego grania jest dla mnie Joan Jett. Nieśmiertelny numer „I Love Rock’N’Roll” to tylko wierzchołek góry lodowej, bo dyskografia artystki wypchana jest melodyjnymi hardrockowymi numerami. Choć przyznać trzeba, że wspomniany hit zasłużenie stał się kulminacyjnym punktem każdej składanki z największymi rockowymi przebojami. Uczestnicy programów telewizyjnych rozpoznają go po pierwszej nutce, a sformatowane, nie tylko rockowe, stacje radiowe nadają bez opamiętania w cyklach maksymalnie jednodniowych. Kto nie chce zagłębiać się zbyt szczegółowo w dyskografię Joan, w pełni zadowoli się podwójnym zestawem o wszystko mówiącym tytule „Greatest Hits”. Obok jej przebojów znalazły się w nim na nowo nagrane kawałki z repertuaru The Runaways, zespołu, w którym Jett debiutowała w połowie lat 70.

Z tego pnia wywodzą się młodsze, bardzo niegrzeczne, bardzo niedobre i bardzo głośne rockowe dziewczyny. Pochodzący z Los Angeles, ostatnio reaktywowany, zespół L7 szczyt popularności osiągnął na początku lat 90., gdy na świecie panował niepodzielnie grunge. Ich debiutancką płytę wydała wytwórnia Epitah, należąca do Bretta Gurevitza, członka Bad Religion. Później koleżanki przeszły pod skrzydła Sub-Pop, a następnie, na fali podkupywania przez duże wytwórnie zespołów alternatywnych, zostały zakontraktowane przez Slash Records. I to pod jej skrzydłami ukazały się dwa najpopularniejsze albumy formacji, „Bricks Are Heavy” (1992) i o dwa lata późniejszy „Hungry For Stink”.

Jeszcze więcej rockowego ognia miały w sobie panie z Babes In Toyland. Głównymi składnikami muzycznej mieszanki serwowanej przez wywodzący się z Minneapolis zespół były hard rock i punk, ale całość momentami przyprawiona była szczyptą metalu. Pełny obraz twórczości grupy dają dwie, wydane w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego wieku, płyty, „Fontanelle” (1992) i „Nemesisters” (1995). Z Kat Bjelland, wokalistką Babes In Toyland, związana przez krótki moment była Courtney Love (razem tworzyły Pagan Babies), ale nie od dziś wiadomo, że królowa może być tylko jedna. Ostatecznie żona Kurta Cobaina założyła własny zespół i, jeśli na bok odłożymy osobowość wokalistki i insynuacje o jej pośrednim udziale w śmierci męża, trzeba powiedzieć, że „Live Through This” jest płytą ze wszech miar zasługującą na uwagę. Muzyka wypełniająca album sprawia, że bardziej skłonny jestem uwierzyć w to, że za jej kompozytorską doskonałością stoi Kurt Cobain, niż w spiskową teorię dotyczącą śmierci wokalisty Nirvany.

W cieniu wielkich gwiazd po grunge’owym światku poruszała się Melissa auf der Maur. Pochodząca z Kanady znajoma Billego Corgana, zastąpiła zmarłą na skutek przedawkowania heroiny basistkę Hole Kristen Pfaff. Z zespołem dowodzonym przez Courtney Love Melissa nagrała album zatytułowany „Celebrity Skin”, by jakiś czas potem dołączyć do The Smashing Pumpkins. Wprawdzie na płycie „Machina / The Machines of God” nie zagrała, ale oglądając teledysk do promującego ją singla „The Everlasting Gaze” nietrudno zrozumieć słabość Billego Corgana do basistki. Aż do 2004 roku trzeba było czekać na solowy album Melissy. W nagraniu „Auf der Maur” brała udział niezliczona ilość gości. Brant Bjork z Kyuss, Josh Homme i Nick Olivieri z QOTSA, Eric Erlandson z Hole, James Iha z The Smashing Pumpkins, Mark Lanegan, czy Paz Lenchantin, basistka, która zastąpiła w Pixies Kim Deal, to tylko niektóre z nich. I to właśnie solowy debiut Melissy auf der Maur zasługuje na uwagę, gdy zestawi się go z drugą, i ostatnią jak dotąd, płytą w jej dyskografii, zatytułowaną „Out of Our Minds” (2010). Co ciekawe, album nie jest dostępny w streamingu, więc poszukiwaczom ciekawostek dodatkową frajdę sprawi buszowanie w komisach lub na portalach aukcyjnych. Warto, bo muzyka z „Auf der Maur” to kawał solidnego, mocnego, rocka ze świetnymi melodiami. Absolutną ciekawostką natomiast jest udział Melissy auf der Maur w nagraniu zatytułowanym „Le grand secret”, francuskiego zespołu Indochine. Wokalistka śpiewa w duecie z Nicola Sirkisem, zmysłowo i w dodatku po francusku, choć to chyba jednoznaczne.