Greta Van Fleet „From The Fires”

W styczniowym numerze jedynego pisma rockowego w Polsce, „Teraz Rocka”, nikt nie zapłacił za reklamę na tylnej części okładki. Redakcja postanowiła wykorzystać tę nieczęsto zdarzającą się okazję do skierowania uwagi czytelników na wielką nadzieję rocka. Ladies and Gentelman – Greta Van Fleet! Przyznam szczerze, że wcześniej nie miałem okazji słyszeć większego fragmentu muzyki zespołu, ale dość często moją uwagę przykuwała nazwa pojawiającą się przy różnych okazjach. Moim zdaniem beznadziejna, ale, skoro ją zapamiętałem, to przynajmniej skuteczna z marketingowego punktu widzenia.

Włączam „From The Fires” i co słyszę? Jimmi Page ujawnił niepublikowany wcześniej utwór Led Zeppelin, tytuł: „Safari Song”. Riff prowadzący, brzmienie werbla, bonhamowy rytm, puls basu, wszystko się zgadza. Ależ fajnie, w dodatku produkcja jak najbardziej współczesna, co za moc! Zarzucanie Grecie Van Fleet plagiatu byłoby nie na miejscu. Po pierwsze, Zeppelini mają niemałe osiągnięcia na tym polu, po drugie, nie dostrzegam bezpośredniego podobieństwa kompozycji. Każdy z utworów, które weszły na „From The Fires”, brzmi, jakby programista uwielbiający Led Zeppelin ułożył algorytm zdolny do tworzenia nowych utworów legendarnego zespołu bez jego udziału. Granica między inspiracja a plagiatem jest bardzo cienka, tyle, że Greta Van Fleet to nie plagiat Led Zeppelin, to coś znacznie więcej. To kradzież tożsamości, a ja od paserów nie kupuję.

Ze sporymi oporami przychodzi mi akceptacja cover bandów, trudno więc wymagać, abym z otwartymi ramionami przyjął twór w postaci Grety Van Fleet. Słucham „Highway Tune” i mam wrażenie, że biorę udział w kabarecie. W muzyce zespołu nie znajduję nawet ułamka autentyczności, a tak bardzo nachalne podobieństwo do Led Zeppelin każde podejrzewać, że emocje bijące z płyty również są nieszczere. Dosłucham „From The Fires” do końca, ale chwilę po wybrzmieniu ostatniego dźwięku zaaplikuję sobie antidotum. Czwarty album Zeppelinów powinien wystarczyć by przywrócić równowagę. Jestem przekonany, że jedyną grupą odbiorców, do której może trafić propozycja Grety Van Fleet, są słuchacze, którzy zaczynają dopiero przygodę z muzyką rockową i nigdy wcześniej nie zetkneli się z twórczością Roberta Planta i spółki.

Trudno znaleźć dziś coś świeżego w muzyce rockowej. Grunge i britpop również czerpały z twórczości starszych artystów, ale w dźwiękach wykonawców zaliczanych do tych „gatunków” był pierwiastek własny i cała masa emocji targających wnętrznościami słuchaczy. Promowanie zespołów w rodzaju Grety Van Fleet widzę jako potwierdzenie tezy o kończącej się erze wielkiego rocka. Każdy nurt w sztuce, bez względu na to, czy chodzi o literaturę, malarstwo, film, czy muzykę, przeżywa okres wykluwania się, wzrostu, pełnego rozkwitu i schyłku. Dlaczego muzyka rockowa miałaby być tutaj wyjątkiem? Greta Van Fleet to rock w stanie agonalnym. Jeśli nie wydarzy się cud, funkcje życiowe w rockowym organizmie za jakiś czas ustaną, a rock stanie się muzyką niszową. Raz na jakiś czas ukaże się płyta w zbliżonej estetyce zyskująca większy rozgłos, ale na więcej nie będzie już co liczyć. Dobrym probierzem zjawiska może być wielkość sal koncertowych, w których występują obecnie młodsi, zyskujący rozgłos, wykonawcy. Na grę na stadionach raczej nie mają co liczyć.

Obwieszczenie o wielkiej nadziei rocka Grecie Van Fleet, zespole, który na koncie nie ma jeszcze pełnowymiarowego albumu, jest myśleniem życzeniowym, dziennikarskim zaklinaniem rzeczywistości. Pod uwagę można też wziąć jeszcze jedną możliwość. Być może za reklamę na tylnej okładce „Teraz Rocka” ktoś zapłacił, a jedynie fakt ten został pominięty? Tak, czy inaczej, nie chciałbym, aby powyższy tekst miał wydźwięk zbyt pesymistyczny. Jest przecież jeszcze tyle znakomitej muzyki rockowej wydanej w czasach świetności gatunku, że i tak do końca życia nie da się jej wysłuchać. Miałem zakończyć optymistycznie, a wyszło, jak zwykle.