Pearl Jam @ Movistar Arena, Santiago, Chile, 13.03.2018

Dwa ostatnie regularne koncerty Pearl Jam odbyły się 20 i 22 sierpnia 2016 roku., na legendarnym stadionie baseballowym Wrigley Field. Zarejestrowany na nich materiał stanowił podstawę wydanego pod koniec ubiegłego roku filmu zatytułowanego „Let’s Play Two”. W 2017 roku zespół zrobił sobie przerwę od koncertowania, pojawiając się jedynie na gali z okazji wprowadzenia do Rock & Roll Hall of Fame. Jak się okazało w ostatnich dniach, przerwa nie była okresem błogiego lenistwa muzyków, bo lada moment ukaże się najnowszy studyjny album Pearl Jam. Pierwsza od pięciu lat płyta wymusiła aktywność koncertową, zespół zaplanował 26 koncertów w Ameryce Południowej, Europie i Stanach Zjednoczonych, z których większość jest już wyprzedana.

Wtorkowej nocy, zachęcony przez Michała – admina największej polskiej grupy zrzeszającej fanów Pearl Jam – miałem okazję przypatrywać się powrotowi na scenę największego rockowego zespołu świata. Poniżej zamieszczam zapis relacji, która ze względów technicznych nie miała możliwości ukazać się w czasie rzeczywistym. To z tego powodu i dla zachowania dramaturgii pozostawiłem w tekście czas teraźniejszy, parafrazując styl internetowych transmisji „minuta po minucie”, znanych wszystkim miłośnikom sportów drużynowych. Tyle, że w przypadku koncertu właściwszym jest system „kawałek po kawałku”.

Korespondencja własna z Santiago:

Jest 2. w nocy z wtorku na środę. Trochę przysypiam, ale czekam przy monitorze, bo za chwilę w Santiago, stolicy Chile, rozpocznie się pierwszy od prawie dwóch lat koncert Pearl Jam. Kilka dni temu zespół wypuścił singel zwiastujący nadejście nowej studyjnej płyty. Wraz z kilkunastoma wariatami postanowiłem śledzić transmisję na żywo. Świadkami wydarzeń w Movistar Arena będziemy dzięki jeszcze większym wariatom. Do rozpoczęcia koncertu pozostało jeszcze około 15 minut, czas na ostatnią tej nocy kawę.

Kawałek 1. Gasną światła, zaczyna się. Obraz mamy z prawego boku sceny. Jakość przekazu zbliżona jest do tej, którą znamy z pirackich bootlegów wydawanych przez piratów, tyle, że oprócz dźwięku mamy również obraz. Obstawiałem spokojne rozpoczęcie, ale, trochę życzeniowo, liczyłem na „Oceans”. Tymczasem słuchamy „Release” i aż trudno uwierzyć, że utwór powstał na bazie motywu granego w trakcie strojenia gitary. Nie chcę przedwcześnie popadać w optymizm, ale brzmi to naprawdę dobrze.

Kawałek 2. Dalej jest nastrojowo, „Of The Girl” nie spodziewałem się zupełnie. Utwór Gossarda z wiekiem rozczula mnie jeszcze bardziej, niż w czasach premiery. W komentarzach przelatujących obok okna z obrazem przeczytać można, że na hali jest 18.000 widzów. Publiczność szczelnie wypełnia również sektory znajdujące się za sceną. Koncert od dawna był wyprzedany, ale za trzy dni Pearl Jam zagrają jeszcze na lokalnej odsłonie Lollapaloozy. Kto nie zdążył, ma jeszcze szansę.

Kawałek 3. Tego wieczoru w Santiago królować będzie wyłącznie muzyka. Scena pozbawiona jest jakichkolwiek dekoracji, nic nie rozprasza, nie odciąga publiczności od dźwięków z niej płynących. „Low Light” prawdopodobnie zakończy trzyutworowy spokojny wstęp i właśnie następne numery dadzą nam odpowiedź na pytanie o formę zespołu.

Kawałek 4. No, jest ogień. „Animal”. Szkoda, że nie widzicie tego, co dzieje się na płycie. Gdybym to ja stał na scenie, z pewnością zemdlałbym podekscytowany tym co widzę. Tłum faluje, wrażenie jest niesamowite.

Kawałek 5. Kolejny cios. Jeden z najmocniejszych momentów na „Lightning Bolt” – „Mind Your Manners”. Jest pięknie, czuć kipiące emocje. Spokojnie można już potwierdzić, że przerwa w działalności koncertowej zespołowi nie zaszkodziła, a wręcz przeciwnie. Głód kontaktu z publicznością powoduje wytwarzanie między muzykami wyładowań znajdujących ostateczne ujście w dźwiękach płynących z głośników.

Kawałek 6. Jeszcze raz szybko, tym razem „Hail Hail” z „No Code”. Po zakończeniu Eddie uspokaja bliską szaleństwa publikę. Bezpieczeństwo i higiena pracy przede wszystkim, w myśl zasady: Uważaj i ostrzeż kolegę przed niebezpieczeństwem. Wokalista mówi po hiszpańsku wzbudzając salwy śmiechu na widowni. Do pełnego opanowania akcentu zostało mu już tylko kilka lekcji.

Kawałek 7. Nie rozpoznaję długiego intro, ale kolega z wozu transmisyjnego (Michał, czuwający, by każdy dysponował działającym linkiem) podpowiada mi, że to wstęp do „Love Boat Captain”. Tak, wiem, uważam „Riot Act” za najsłabszy album Pearl Jam, ale nie znaczy to, że nie da się go słuchać. Zresztą, koncert rządzi się innymi prawami.

Kawałek 8. Zerwało obraz i straciłem dźwięk. Na scenie oczywiście nikt nie czeka. Ktoś z grupy w komentarzach pisze, że właśnie grają „Corduroy”. Odświeżam stronę i znów jestem w Santiago. Myślałem, że nie dotrwam do drugiej w nocy. Oczy zamykały mi się i walczyłem już ostatkiem sił, ale emocje, jakie wywołało kilka pierwszych utworów, spowodowały zniknięcie zmęczenia. Prawdopodobnie do jutrzejszego południa nie będę musiał już pić kawy. Zaczynam współczuć osobie trzymającej kamerę. Mam nadzieję, że nie ścierpną jej zbyt szybko ręce albo, że wyposażona jest w czołówkę. Mike McCready pieści nogą kaczkę. Eddie na szczęście odpuścił sobie zabawianie publiczności wspólnym śpiewaniem a la Freddie Mercury, nic już nie zepsuje wspaniałego klimatu utworu. Jakaś niewiasta stojąca obok „statywu” ryknęła w podniecie tak głośno, że chwilowo słyszę wyłącznie na prawe ucho.

Kawałek 9. Eddie znowu przemawia, idzie mu coraz lepiej, bo na widowni więcej oklasków, niż śmiechów. Znowu przewlekły pisk niewieści, a już zaczynałem ponownie słyszeć w stereo. „Dissident”, będzie chwila wytchnienia.

Kawałek 10. Czasem zastanawiam się, czy idąc na koncert Pearl Jam ktokolwiek oczekuje konkretnych utworów. Ja nie czekam, choć ulubionych mam całą masę. Przyzwyczaiłem się do tego, że trzeba chłonąć to, co zespół akurat serwuje, nie ma co tracić prądu na wyczekiwanie. „Even Flow”. Ciekawe, czy coś pomieszają. Oby nie wstawili perkusyjnej solówki. Nie! W natarciu Mike McCready. Wprawdzie widok mam od strony Stone’a Gossarda, ale nietrudno sobie wyobrazić, co wyprawia Mike wycinający piekielne solo. To gitarzysta, który mógłby grać w każdym rockowym zespole. Dysponuje niezwykle rzadkim połączeniem umiejętności i emocjonalnego stylu gry.

Kawałek 11. Drugi akcent dzisiejszego wieczoru z No Code. Światła skupione na Eddie’m i Mike’u, bo to oni zaczynają „Present Tense”. Utwór wciąga niezwykłą dramaturgią. Od wejścia Matta wszystko stopniowo zaczyna nabierać tempa. Znowu przytyka się transmisja. Wraca, gdy ze sceny atakuje oszalała końcówka, błyskają stroboskopy, po czym następuje uspokajające wyciszenie.

Kawałek 12. Pearl Jam nie dziadzieją. Oczywiście, od Stonesów są młodsi o całe ćwierć wieku, ale na wydanym nie tak dawno filmie „Let’s Play Two” muzycy sprawiali wrażenie wkraczających w wiek rockowych dinozaurów. Jestem przekonany, że było to złudzenie optyczne wywołane realizacją i montażem obrazu. Pearl Jam to wciąż 100 % rocka, bez żadnych dodatków, czy konserwantów. Eddie znowu szlifuje hiszpański. Teraz pora na „Given To Fly”. Z tym utworem mam jak z krupnikiem. Zapytany, czy lubię tę zupę, odpowiadam, że nie, ale gdy pojawi się na stole zjadam ze smakiem. Z psychiatrą będę się konsultował kiedy indziej, teraz nie czas na psychoanalizę.

Kawałek 13. Stanowiące jedyny element dekoracyjny sceny kuliste lampy zjeżdżają w dół i rozświetlają się pełnym blaskiem. Pearl Jam zaczynają „Garden”. Można by napisać, że niewiele jest w muzyce rockowej tak pięknych i poruszających utworów, problem w tym, że na samym tylko „Ten” są jeszcze „Black”, „Oceans” i „Release”. Eddie śpiewa naprawdę dobrze, Mike przeciąga w nieskończoność dźwięki w solówce, jest w tym wszystkim magia. Mija powoli pierwsza godzina koncertu.

Kawałek 14. Kuliste lampy znowu wysoko w górze, znaczy to, że znowu będzie głośno. Eddie przedstawia Stonea i uderzają „The Fixer”. Wielu zżyma się na „Backspacer”, ale na żywo to kawał rockowego, podrywającego z miejsca, grania. A że w nieco inny sposób melodyjnego? Nie zawsze musi być tak samo.

Kawałek 15. Panie i Panowie, Mr. Mike McCready. Pisałem już wcześniej, że mógłby zastąpić każdego innego gitarzystę? Ciekawe, czy Eddie van Halen słyszał kiedyś Mike’a wykonującego „Eruption”. Gitarzystę Pearl Jam różni od autora wstrząsającej solówki tylko to, że nie jest on członkiem Van Halen.

Kawałek 16. Znowu zrywa transmisję. „Przepraszamy za usterki, przerwa na łączach poza granicami kraju”, technika idzie do przodu, ale plansza z tym napisem sprawdziłaby się dziś idealnie. Urwane połączenie pozwala na chwilę refleksji. Rzucam okiem na tytuły utworów już zagranych i zaczynam dochodzić do wniosku, że setlista układa się w sposób dla mnie wręcz wymarzony. Obraz i dźwięk wracają, słychać „Lightning Bolt”. Kamera przesunęła się nieco w prawo, lepiej widać charakterystycznie kiwającego się Stone’a i Booma Gaspara. Na oddalonym krańcu sceny Mike podskakuje tuż przy krawędzi sceny. Żeby tylko nie spadł, bo będziemy cierpieć wszyscy! Matt energicznie kończy tytułowy utwór z ostatniej płyty.

Kawałek 17. Po wypuszczeniu singla obstawiałem, że może koncert zaczną właśnie od „Can’t Deny Me”. To prawdziwy kopniak między oczy, zdecydowanie sprawdza się na żywo. Eddie uderza w coś pałeczką, ale z tej odległości nie do końca widać w co (obstawiam krowi dzwonek). Operator kamery nie używa zooma, ale w sumie trudno mu się dziwić, w końcu jest na koncercie. Miejmy nadzieję, że naładował do pełna baterię przed wyjściem z domu. W każdym razie, mamy odpowiedź na pytanie o brzmienie nowego numeru na żywo!

Kawałek 18. Powoli narastają dźwięki „Porch”. Eddie przyspiesza, pod sceną szaleństwo. Tradycyjnie jest sporo dłużej, niż na „Ten”. Dziś brzmi to naprawdę ostro. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że dawno nie słyszałem tak dobrej wersji utworu. Zwiększenie mocy może oznaczać, że zbliżamy się do przerwy. Na razie nic nie zwiastuje chęci przejścia do końcowej części utworu. Wracają bez przeciągłego wrzasku Eddiego, ale jest taka moc, że ten stał się zbędny. Koniec! Pearl Jam schodzą ze sceny.

Encore 1

Na widowni kibicowskie śpiewy i komentarze operatora kamery. Jest oczywiste, że koncert jeszcze nie dobiegł końca, to tylko przerwa. Techniczni ścierają wilgoć z blach w zestawie Matta. Na scenie pojawiają się stołki, zatem po powrocie zaczną akustycznie. Gwizdy, wrzaski, piski, oklaski.

Kawałek 19. Mniej więcej 90. minuta koncertu. Wrócili, rozsiedli się na stołkach, Eddie jeszcze trochę gada, ale płyną już pierwsze dźwięki „Around The Band”. Rarytas. Ta zamykająca „No Code” kompozycja Veddera nie jest wykonywana na żywo zbyt często (szybko sprawdzam, 13. raz; biorąc pod uwagę niemal tysiąc koncertów, to naprawdę rzadkość). Jeden z miliona powodów by uwielbiać Pearl Jam, to element zaskoczenia na koncertach. Spodziewać można się wszystkiego, braku największych przebojów i wykonania zupełnie zapomnianych kawałków. Jeśli nie jesteś fanem, nie trać pieniędzy i czasu, możesz nie wyjść z koncertu zadowolony. Pearl Jam na żywo to misterium dla wtajemniczonych. Chcesz wnerwić znajomych fotką na fejsie, idź na U2.

Kawałek 20. „Footsteps” grali już ponad 100 razy, a to „tylko” kawałek ze strony B singla. Tyle, że w historii Pearl Jam jest jednym z najważniejszych utworów. Grają nieziemsko! Psychodeliczne gitary, harmonijka Eddiego brzmi niczym u Neila Younga. Kosmos. Wydaje się, że piękniej już być nie może.

Kawałek 21. Nie wiem czy dobrze zrozumiałem, co powiedział Eddie, ale mam wrażenie, że „Come Back” grają dla Chrisa. Pierwszy akord trochę jakby nie zagrał, ale już jest dobrze. Na widowni światełka, śpiewają prawie wszyscy. Więcej nie da się napisać, bo twarz Chrisa Cornella przed oczami powoduje, że obraz w monitorze zaczyna się rozjeżdżać. Dostojne solo Mike’a i wyśpiewywane przez Eddiego pod koniec słowa „Come Back” potrafią rozerwać serce na pół.

Nie wiem czy operator kamery nie zemdlał, bo obraz jest całkiem ciemny. Nie, Pearl Jam wracają na scenę, taborety zniknęły. Zerwało połączenie. Koncert ulatuje w przestrzeń kosmiczną bez mojego udziału. Na chwilę przebił się fragment odśpiewanego Jeffowi Amentowi „Happy Birthday”.

Kawałek 22. Transmisja znowu wróciła. Pearl Jam grają właśnie obłędną wersję „Better Man”. Rozimprowizowana końcówka z wplecionym „Save It For Later” The English Beat (nazwę znowu podpowiada Michał z wozu transmisyjnego).

Kawałek 23. Pearl Jam nie mają dziś litości, nie biorą jeńców. „Black” pobudza publiczność do śpiewania, światłowody nie wytrzymały, transmisja znowu się urwała, nie wiadomo na jak długo. Jest obraz z innego krańca hali, ale to już końcówka „Black”. Wybrzmiała cudownie, przenosząc wszystkie emocje zawarte w studyjnym pierwowzorze.

Kawałek 24. Niesamowite, jak często Pearl Jam sięgają po cudze kompozycje. Przecież sami dysponują repertuarem mogącym wypełnić kilka pełnowymiarowych koncertów. Dziś słyszymy już kolejny cover. Po „Eruption” i „Crazy Mary”, którego, razem z „Do The Evolution”, z przyczyn technicznych nie słyszałem, teraz grają „Comfortably Numb” z repertuaru Pink Floyd. Eddie wykonywał ten numer w duecie z Rogerem Watersem, ale bez mistrza brzmi równie dobrze. Spora w tym zasługa Mike’a McCready’ego, bo odpala naprawdę nieziemskie solo.

Kawałek 25. Pierwszy bis kończą „Alive”. Znowu świetnie poczynają sobie Eddie Vedder i Mike McCready, tyle, że znowu ktoś postanowił zerwać łączność z Santiago.

Encore 2

Kawałek 26. „Last Kiss”. Wielu fanów Pearl Jam nie cierpi tego numeru, ja mam uśmiech na twarzy, bo nie zaliczam się do tej grupy. Zerwana transmisja podczas „Alive” spowodowała, że teraz jesteśmy już na wprost sceny. Niestety, obraz i dźwięk wciąż się zacinają. Czas upływa, nie udaje mi się znaleźć aktywnego linka, odświeżanie nie daje nawet kilkusekundowych przebitek z Chile. Za długo, nic już z tego nie będzie. Koncert prawdopodobnie dobiegł już końca.

Z setlisty wrzuconej do sieci dowiedziałem się, że występ zakończyły „Baba O’Riley” The Who i wymarzone wprost na koniec „Indifference”. Są takie dni, gdy wszystko człowiekowi wychodzi. Jeden z nich zaliczyli dziś muzycy Pearl Jam. Oczywiście biorę pod uwagę, że w pozytywnym odbiorze koncertu w Santiago sporą rolę odgrywać mogły wywołane przezeń emocje, ale na weryfikację przyjdzie czas, gdy koncert ukaże się na płycie. Przynajmniej do tego momentu będę uważał, że brałem udział w czymś niesamowitym.