Noel Gallagher’s High Flying Birds @ Max-Schmeling-Halle, Berlin, 16.04.2018

Noela Gallaghera przedstawiać chyba specjalnie nie trzeba. Przez lata był filarem Oasis – największego rockowego zespołu brytyjskiego lat 90. W 2009 roku gitarzysta postanowił zakończyć karierę grupy, tworząc Noel Gallagher’s High Flying Birds. Wokalista Liam Gallagher, wraz z pozostałymi muzykami Oasis, założył Beady Eye i robił wszystko, by pozostawać ze starszym bratem w konflikcie. Pierwszą rundę muzycznej rywalizacji zdecydowanie wygrał Noel. Nakład jego dwóch pierwszych albumów sięgnął na całym świecie ponad dwóch milionów egzemplarzy, podczas gdy dwa pierwsze albumy Beady Eye rozeszły się w zaledwie kilkuset tysiącach kopii, przy czym była to liczba w okolicach 300 tysięcy. Słaba sprzedaż doprowadziła grupę do rozpadu. Można zatem powiedzieć, że Noel znokautował nie tylko brata, ale i pozostałych kolegów z dawnego zespołu.

Jesienią ubiegłego roku doszło do kolejnej poważnej konfrontacji. Przemilczę słowne utarczki braci, skupiając się wyłącznie na muzyce. Starcie było niemal bezpośrednie, bo Liam i Noel wydali swoje nowe albumy w odstępie zaledwie siedmiu tygodni. Tym razem na deski powędrował Noel, choć trzeba przyznać, że nie był to spektakularny knock-out, ale chwilowa utrata równowagi i wygrana Liama na punkty. Jego debiutancki solowy album „As You Were” zawędrował na szczyt listy przebojów w Wielkiej Brytanii, wyprzedzając „Who Built The Moon?” o kilkadziesiąt tysięcy tysięcy sprzedanych egzemplarzy. Słuchając obu płyt można odnieść wrażenie, że słuchacze są dziś mniej wyczuleni na artystyczne poszukiwania Noela, a bardziej stęsknieni za Oasis, bo płyta Liama bazuje na tym, co przez lata było znakiem rozpoznawczym grupy.

Występ Liama Gallaghera w berlińskiej Columbiahalle niestety mnie ominął. Co ciekawe, na zaplanowanym na 16 kwietnia koncercie Noel Gallagher’s High Flying Birds również miało mnie nie być. Wszystko zmieniło się zupełnie niespodziewanie, gdy pod koniec zeszłego tygodnia pojawiła się szansa spędzenia kilku wiosennych dni w Berlinie.

Noela Gallaghera miałem okazję widzieć nie tak dawno, gdy grał przed U2 świętującym trzydziestolecie ukazania się „The Joshua Tree”. Koncert wypadł wówczas dobrze na tyle, na ile pozwoliły na to kapryśna pogoda (było zimno i padał ulewny deszcz) i niewdzięczna rola supportu. Wczorajszego wieczoru to Noel Gallagher’s High Flying Birds byli daniem głównym, a na przystawkę fani zgromadzeni w berlińskiej Max-Schmeling-Halle dostali Blossoms. Pochodzący z Manchesteru zespół zagrał niespełna półgodzinny set wypełniony melodyjnymi rockowymi piosenkami. Na Wyspach wszyscy mają w sobie gen Beatlesów, który, gdy dojdzie do głosu w odpowiednim momencie, potrafi dawać fajne rezultaty. Krótkie spotkanie z twórczością Blossoms na żywo spowodowało, że w najbliższym czasie bliżej przyjrzę się nagraniom zespołu, a przecież o to chodzi w byciu supportem, prawda?

Punktualnie o 21 wycie syren oznajmiło początek występu gwiazdy wieczoru. Zaczęli identycznie jak na „Who Built The Moon?”, co nieco mnie zdziwiło, bo obstawiałem, że „Fort Knox” posłuży za intro puszczone z taśmy. Na scenie pojawiło się jedenastu muzyków. Obok typowo rockowego instrumentarium skład zasiliło dwoje klawiszowców, trzyosobowa sekcja dęta oraz dodatkowa wokalistka. Transowy początek spowodował, że dopiero chwilę później oczywistym się stało, że koncertowa wyprawa do Berlina nie będzie czasem zmarnowanym. „Holy Mountain” poderwało publiczność na równe nogi. Mieniące się wszystkimi barwami kalejdoskopowe obrazy wyświetlane na półkolistym ekranie przebijane ujęciami ze sceny dodawały muzyce dynamiki. Zespół bez zbędnych przerw przeszedł do „Keep On Reaching”, z którego wściekłe przejścia perkusisty połączone z dęciakami wydobyły skrywaną na płycie moc utworu. Gdy za chwilę uspokoili nieco atmosferę psychodelicznym „It’s a Beautiful World”, stało się jasne, że Noel Gallagher’s High Flying Birds postawią tego wieczoru głównie na promocję najnowszej płyty.

Pełnia brzmienia „In The Heat of The Moment” udowodniła, że oglądanie wykonawców supportujących innych nie do końca bywa miarodajne. Z „Chasing Yesterday” obok siebie usłyszeliśmy jeszcze zwalniający nieco tempo „The Riverman” i melancholijny „The Ballad of The Mighty I”. Trochę zabrakło szybkiego „Lock All The Doors”, ale nie było zbytnio czasu na rozmyślanie, bo po „Dream On” i „If I Had a Gun…” z debiutanckiej płyty Noel Gallagher sięgnął po pierwsze tego wieczoru utwory z repertuaru Oasis. Publiczność jakby czekała na „Little By Little”. Chóralny śpiew na widowni zdradzał sporą obecność angielskich fanów, zawsze tłumnie odwiedzających Berlin, gdy brytyjskie gwiazdy występują tu w mniejszych, niż na Wyspach, obiektach. Podobnie jak „Little By Little”, zaskoczeniem nie był wykonany zaraz po nim „The Importance of Being Idle”, bo przecież oba utwory na płytach Oasis śpiewał Noel.

„Dead In The Water” przyniósł chwilę wytchnienia. Podobnie jak na płycie, Noel wykonał utwór z gitarą akustyczną w ręku, wyłącznie z towarzyszeniem klawiszy. Reszta zespołu dołączyła do wokalisty w zagranym za moment „If Love Is The Law”, by na „Be Careful What You Wish For” i „She Taught Me How to Fly” zakończyć prezentację utworów z „Who Built The Moon?”.

Koniec zasadniczej części koncertu zapowiedziały pierwsze dźwięki „Wonderwall”. Stwierdzenie, że jest to największy przebój Oasis jest dalece niewystarczające, bo przesady nie ma nawet w określeniu go rockowym hitem dekady. Problem w tym, że Noel Gallagher postanowił wczoraj zmienić linię melodyczną, czym pozbawił utwór uroku. Mało entuzjastyczne przyjęcie publiczności potwierdziło tylko moje odczucia. Podobne zarzuty zgłosić można również pod adresem wykonanego jako jeden z bisów „Go Let It Out”. Uwielbiam ten kawałek, ale bez nonszalanckiego zachowania Liama przy mikrofonie i jego chropowatego wokalu, to już nie to samo.

Koncert Noel Gallagher’s High Flying Birds zakończyć mógł tylko jeden numer. „Don’t Look Back In Anger” wzbudził te same emocje, które towarzyszyły mu w czasach największych triumfów Oasis. Angielscy fani znowu dali o sobie znać, plastikowe kubki wypełnione piwem latały we wszystkie strony, a cała sala śpiewała razem z Noelem Gallagherem. Jakby tego było mało, na sam koniec usłyszeliśmy beatlesowskie „All You Need Is Love”, które zespół w pełnym składzie wykonał już na totalnym luzie, wywołanym prawdopodobnie myślą o kończącym się za moment występie.

Jestem przekonany, że reaktywacja Oasis wywołałaby na Wyspach histerię nie mniejszą, niż ponowne zejście się Led Zeppelin. Powrót, teoretycznie wciaż możliwy, na razie wydaje się mało prawdopodobny. Noel Gallagher ze swoim zespołem mocno zakotwiczył już w świadomości fanów i, szczerze powiedziawszy, wolałbym, aby zostało już tak, jak jest. Nie płakałbym nawet wtedy, gdyby z koncertowych repertuarów braci Gallagherów na dobre zniknęły utwory Oasis. Dziś pozostaje mi już tylko przeprosić się nieco z „Who Built The Moon?”, bo, po wysłuchaniu większości utworów pochodzących z płyty na żywo, stwierdzam, że byłem wobec nich nieco zbyt krytyczny.