Monster Magnet @ Berlin Arena, Berlin, 04.05.2018

Energia bijąca z nowej płyty Monster Magnet aż prosiła się o ujście na żywo. Ogłoszona jakiś czas temu trasa koncertowa promująca „Mindfucker” objęła swym zasięgiem wyłącznie Europę Zachodnią. Wczorajszy berliński koncert odbył się w ramach trzydniowej imprezy organizowanej pod nazwą Desertfest. W tym roku festiwal został przeniesiony ze stosunkowo niewielkiego Astra Club do Berlin Areny, hali mogącej przyjąć nawet dziewięć tysięcy widzów. Pierwszego dnia imprezy pojawiło się niemal cztery tysiące fanów ciężkiego grania i podejrzewam, że padł rekord frekwencji, bo Monster Magnet zdecydowanie byli największą atrakcją festiwalu.

Obie festiwalowe sceny ustawione były wewnątrz hali i dobrze, bo, pomimo słonecznej pogody w ciągu dnia, wieczorny wiatr wiejący od strony Szprewy mroził gnaty. Konfliktu nie było, bo wykonawcy występowali na przemian. Nie będę ukrywał, że jedynym celem wizyty w Berlinie pod koniec długiego majowego weekendu (tygodnia?) był koncert Dave’a Wyndorfa i spółki. Wchodząc do Areny usłyszałem ostatnie dźwięki kończącego swój koncert zespołu Nebula i, szczerze powiedziawszy, to wszystko, co jestem w stanie o nim powiedzieć. Dwadzieścia minut później na głównej scenie festiwalu pojawili się Monster Magnet.

Jedynym elementem scenografii była zawieszona za sceną biała płachta z ziejącą ogniem maską w płonącej koronie, znana z okładki albumu „God Says No”. Żadnych telebimów, fajerwerków, czy confetti. Zaczęli od mocarnego „Dopes To Infinity” i od razu stało się oczywiste, że to będzie święto muzyki. Brzmienie trzech gitar rozrywało wnętrzności. Spowolniony riff pozwolił na stopniowe oswojenie się z dźwiękiem i za chwilę się zaczęło. „Rocket Freak”, „Soul”, „Mindfucker”. To wyjątkowo koncertowe numery. Dave Wyndorf przybierał typowo rockowe pozy, grał na kolanach, tyłem do publiczności, robił townshendowski wiatrak, ale nie było w tym cienia pozy. Potrawa była przygotowywana z naturalnych składników, w dodatku na pełnym ogniu. Wsparcie gitar ze strony Phila Caivano i Boba Pantella dawało wokaliście ten komfort, że momentami mógł skupić się wyłącznie na śpiewie, ale nawet wtedy gitarę miał przewieszoną przez ramię.

Potęga rwanego riffu „Look To Your Orb For The Warning”, przerywanego trwającą ułamki sekund ciszą, wbija w ziemię. Odnosi się wrażenie, jakby po słuchaczu przejeżdżał walec, przy czym w przypadku maszyny do ugniatania asfaltu doznanie to jest jednorazowe i, jak sądzę, mało przyjemne. Monster Magnet przejechali po zgromadzonej w hali publice wielokrotnie, pozostawiając ją na skraju wyczerpania, z jednoczesnym poczuciem perwersyjnego spełnienia.

Podstawowy set zakończyły dwa utwory, których niepojawienie się w repertuarze koncertu mogłoby wywołać zamieszki na pobliskim Kreuzbergu. Na pierwszy ogień poszedł „Negasonic Teenage Warhead”. Wydawało się, że refren z nośnym „I will deny you baby” wykrzykują wszyscy obecni na widowni, ale to, że tak nie było pokazał dopiero „Space Lord”. Długie intro stanowił doskonale wszystkim znany basowy motyw zapętlony przez Chrisa Kosnika. Zanim Monster Magnet przeszli do właściwego numeru, Dave Wyndorf z właściwym sobie wdziękiem przemawiał na temat dwóch słów pojawiających się w refrenie utworu, zwracając się do tłumu pod sceną, by sprawił mu przyjemność wykrzykując je w odpowiednich momentach. Nietrudno sobie wyobrazić, że rozentuzjazmowana publiczność spełniła prośbę wokalisty. Jeszcze tylko wydłużona coda i Monster Magnet zeszli ze sceny. Biorąc pod uwagę festiwalowe realia, nie tak znowu oczywiste było, że zespół pojawi się ponownie, ale wrócił, na jeden szczególny numer.

Długi, trwający niemal dziesięć minut, tytułowy utwór z drugiej płyty długogrającej Monster Magnet, zatytułowanej „Spine of God”, to jedyna wczorajszego wieczoru wycieczka do psychodelicznych początków zespołu. Tak mógłby brzmieć The Doors, gdyby Jim Morrison urodził się dekadę później i trafił w nieco inne muzyczne otoczenie. Monster Magnet, podobnie jak Doorsi, potrafią wywołać efekt narkotycznego odlotu bez konieczności stosowania najmniejszej dawki substancji psychoaktywnych.

Godzina i piętnaście minut, tyle potrzeba było Monster Magnet, by wywołać we mnie uczucie absolutnego zachwytu. Niedosytu nie wywołał nawet brak „I’m God”, którego tak wyczekiwałem, a który zagrali dzień wcześniej w Wiesbaden. Moc płynąca ze sceny spowodowała, że nie wiem już, czy zagrali „Drawning”, czy to tylko wymaglowana psychika wypełnia pojawiające się luki w pamięci. Co najlepsze, nie mogę dokonać weryfikacji oglądając nagrania z wczorajszego wieczoru, bo do chwili, gdy piszę te słowa, nikt nie wrzucił do sieci najmniejszego nawet fragmentu koncertu. Może zresztą okazać się, że tak już zostanie, bo osób z wyciągniętymi w górę smartfonami nie zauważyłem zbyt wielu.

Dokładnie tydzień dzielił koncerty Metalliki i Monster Magnet. Zestawiając obu wykonawców trzeba powiedzieć, że to zawodnicy dwóch różnych wag, tyle że szczypiorkowaty Dave Wyndorf z kolegami znokautowali legendę trashu w pierwszej rundzie. Monster Magnet mają nadmiar wszystkiego, czego Metallice już dawno brakuje. Spontan, radość grania i energia. Monster Magnet nie muszą grać niemieckiego „Wehikułu czasu”, by wykonać plan marketingowy wydającej płyty zespołu wytwórni. A, że o ich koncercie nie będą dziś rozmawiać kontrolerzy biletów w berlińskim metrze? I tak by przecież nie rozmawiali.