Lenny Kravitz @ Zitadelle Spandau, Berlin, 12.06.2018
Nie ma lepszej recenzji koncertu, niż to, że po powrocie do domu podekscytowany sprawdzam w jakim kierunku udaje się wykonawca. Tak właśnie wyglądało to w przypadku Lenny’ego Kravitza. Praski koncert mną pozamiatał. Pod każdym dosłownie względem, atmosfery, muzyki, dźwięku. Kraków musiałem odpuścić i wszystko w zasadzie wskazywało, że na jednym razie się skończy, gdy niespodziewanie pojawiła się okazja do odwiedzenia stolicy Niemiec.
Rok temu w berlińskiej cytadeli widziałem Eddiego Veddera. Dziedziniec fortyfikacji jest wymarzonym miejscem na plenerowe koncerty, zwłaszcza gdy dopisuje pogoda. Dobrze, że na miejsce dotarłem chwilę po 19., bo swój koncert kończył właśnie support. Miało się to nijak do godzinowej rozpiski, którą widziałem w internecie. Lenny Kravitz pojawił się na scenie już kilka minut po 20.
Scenografia, w stosunku do praskiej, była znacznie okrojona, prawdopodobnie zadecydowały rozmiary sceny. Lenny zaczął na podeście z tyłu rozrywającym riffem „Fly Away”. Numer tego kalibru ustawia cały koncert, od razu wiadomo, że to będzie niezapomniany wieczór. „Dig In”, „Bring It On” i mój ulubiony „American Woman” poszły w następnej kolejnosci. Ten ostatni Lenny zawłaszczył w taki sposób, że spokojnie może podawać się za jego autora. W końcówkę znowu wplótł Marleya. Opowiadając o swojej pierwszej wizycie w Berlinie wspomniał, że było to w czasach, gdy właśnie upadał mur. Mówił, że Berlin jest dla niego miejscem szczególnym, gdzie czuje bijąca zewsząd energię.
Sięgnął po dwa utwory z nadchodzącej płyty „Raise Vibration”, „Low” i „It’s Enough”. Nie wiem, co musiałoby się stać, by w podsumowaniu 2018 roku album nie znalazł się na podium. Utwory udostępnione już wcześniej w wersjach studyjnych, na żywo robią jeszcze większe wrażenie. Plenerowy koncert, w całości zagrany, gdy na dworze było jeszcze widno, pozwalał cieszyć się w jeszcze większym stopniu obserwowaniem muzyków. Atmosferyczny przester i kaczka Craiga Rossa wprowadzały niezwykły nastrój, a to, co robi z instrumentem grająca na basie Gail Ann Dorsey jest prostą odpowiedzią na pytanie, dlaczego do współpracy zapraszali ją Tears For Fears i David Bowie.
Nie nazwałbym tego w żadnym wypadku niezadowoleniem, ale w Pradze zabrakło mi „Always on The Run”. Craig Ross jest niesamowitym gitarzystą. Gra na luzie, z nieziemskim feelingiem i wdziękiem. Bez problemu zapomnieć można, że w studyjnym oryginale gitarowe solo wycinał Slash. „Mama Said”, bo chyba tak większość fanów kojarzy ten numer, spowodowało, że opuściłem gardę. Takich sytuacji wielcy bokserzy nie marnują. Nie zmarnował także Lenny Kravitz. A co najbardziej ciekawe, nokautujący cios wyprowadził grając „Were Are We Runnig”. Energia, moc i radość grania. Nie do wiary, że Lenny ma już 54 lata.
Całość zakończył bis złożony z „Let Love Rule” i „Are You Gonna Go My Way”. Cóż więcej pisać? Wtorkowy koncert Lenny’ego Kravitza wzmocnił we mnie wrażenie, że oto miałem do czynienia z wielkim artystą rocka. Po powrocie do domu znowu sprawdziłem, czy przypadkiem nie uda nam się spotkać jeszcze raz tego lata. Niestety nie, ale nie sądzę bym opuścił koncert, gdy ponownie pojawi się w okolicy.
Dokładnie tak. Gdybym mógł to też zobaczyłbym go jak najszybciej. Wszystkim polecam i będę polecać. Koncertowa miazga, przeżycie nie do opisania ALE Tobie się udało uchwycić (po raz kolejny) magię tego koncertu. Super 🙂