Pearl Jam. Dziennik z trasy: 20 czerwca 2018 – Bergamo.

No i jestem we Włoszech. Po raz pierwszy w życiu. Zawsze tylko Francja, Francja i Hiszpania, Hiszpania. Włochy do dziś były szpinakiem – nie próbowałem i nie smakowało. Kilka bliskich osób mówiło mi: „Zobaczysz, zakochasz się.”. Czułem lekką presję i przyparcie do muru. To trochę, jak namawianie na randkę z dziewczyną, którą pokazali mi tylko na zdjęciu. Wiadomo, że wyretuszować można wszystko. A z drugiej strony, romans z włoskim jedzeniem mam od dawna, więc pomyślałem, że może nie będzie tak źle.

Przekroczenie granicy austriacko-włoskiej jest jak przeniesienie się z baroku do renesansu. Dziwne, ale czuje się to od razu, nawet z perspektywy autostrady. Zadziwiające, jak kiedyś budowano. Wysoko na skałach, bez pozwolenia na budowę. Dziś problem jest z postawieniem na nizinie przedszkola w kształcie sześcianu. Na wysokości Trydentu odbiłem w kierunku Jeziora Garda. W koło winnice, restauracje, palmy, wiatr i woda. Zakochałem się od razu, choć przedszkolnej miłości do Paryża raczej się nie wyrzeknę. Zjeżdżając z północy na południe pojechałem drogą wzdłuż jeziora i dopiero po kilkudziesięciu kilometrach relaksu ponownie zjechałem na autostradę.

Przedostatnim przystankiem na dzisiejszej trasie było Bergamo. Miasto będące w cieniu Rzymu, Neapolu, Florencji i innych włoskich klejnotów leży sobie nieopodal Mediolanu i kojarzone jest głównie dzięki lotnisku obsługującemu loty budżetowe. Zupełnie niesłusznie. Górne stare miasto to prawdziwa perła. Nie mogę porównać jej jeszcze z niczym innym, ale jeśli o niej nic się nie mówi, to ciekawy jestem, co czeka mnie w dalszej kolejności.

Muzycznie drogę, podobnie jak wczoraj, umilały mi nagrania koncertowe Bruce’a Sprinsteena, ale sięgnąłem także po koncert Red Hot Chili Peppers. Z Red Hotami mam pewien problem. To zespół, który mam gdzieś w sobie, ale którego przestałem słuchać w okolicach 2000 roku. Nie twierdzę, że wtedy się skończyli, nie twierdzę, że to, co nagrywają, jest słabe, po prostu nie odpowiada mi kierunek, w którym poszli. Zarejestrowany w 2000 roku w Melbourne w Australii koncert odbył się w ramach trasy promującej album „Californication”, ostatni wielki album Red Hot Chili Peppers. John Frusciante po okresie banicji ponownie odnalazł się w składzie grupy. Jest powszechnie wiadome, że zarówno on, jak i pozostali muzycy, dysponują sporymi możliwościami, jeśli chodzi o posługiwanie się swoimi instrumentami. Podobnie, tajemnicą nie jest, że Anthony Kiedis nie jest wielkim wokalistą. I to na materiale z Melbourne słychać. Fru gra na niezwykłym luzie, momentami w sposób knajpiany, ale to tylko pozory. Flea na swoim basie dudni w sposób, w którym można się zatracić. Całość w ryzach trzyma perkusja Chada Smitha. Setlista przedstawia się ciekawie, bo to po prostu świetne rockowe numery. Jest nawet „Pea” z okresu z Dave’em Navarro na gitarze, z punkową końcówką.

Do piątku w nocy nie zamierzam nawet zbliżyć się do samochodu. Dziś w Mediolanie zaczyna się I-Days Festival, w ramach którego późnym popołudniem zagrają Richard Aschcroft, były wokalista The Verve, i Liam Gallagher (ex-Oasis), a jako główna gwiazda wieczoru, zadziwiająco popularni, The Killers.

Jeszcze mi się przypomniało. Włoscy kierowcy są bezlitośni. Ani razu nie zostałem wpuszczony w korku na właściwy pas, gdy zorientowałem się, że źle jadę. Trąbiono na mnie notorycznie, jakby polskie numery rejestracyjne uruchamiały we włoskich autach fotokomórkę podłączoną do klaksonu. Po dziesiątym razie odpaliłem muzykę tak głośno, że przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie.