Pearl Jam. Dziennik z trasy: 24 czerwca 2018 – Wenecja.

Z Padwy do Wenecji jedzie się dwadzieścia, bądź czterdzieści minut, w zależności od rodzaju pociągu, który wybierzecie. Leżąc na deskach, znokautowany tym, co widziałem w Bergamo, Mediolanie i Weronie, nie wiedziałem, czego się spodziewać. W życiu byłem już w wielu miejscach, których wielkość opisywano w przewodnikach, a które na miejscu okazywały się nadmuchanym balonem, niczym polska reprezentacja nożnych piłkarzy. Dojazd na wyspiarską część Wenecji z kontynentu biegnie długim mostem. Na stacji wysiadłem rozluźniony, bo, mając w pamięci wszystkie ostrzeżenia o grasujących w mieście złodziejach, nie miałem przy sobie nic, co warto byłoby ukraść.

Znacie to uczucie, gdy wykonawca, którego uwielbiacie najbardziej na świecie zaczyna grać wasz ulubiony utwór, a wy stoicie tuż pod sceną? Przeszły was kiedyś na koncercie ciarki, wstrząsały wami dreszcze? Tego typu reakcje dotąd zarezerwowane miałem niemal wyłącznie dla doznań muzycznych. Po raz pierwszy w życiu poczułem to samo na widok miasta. I nie musiałem wcale długo czekać. Gdy wyszedłem z dworca kolejowego nogi niemal się pode mną ugięły. Estetyczna ekstaza, wrażenie, o którym nie da się pisać nie popadając w patos, wywołał we mnie już widok Chiesa di San Simeone Piccolo po przeciwnej stronie Canal Grande, a przecież była to tylko namiastka tego, co miałem zobaczyć.

Na początek wybrałem przejażdżkę tramwajem wodnym. Nie żadnym turystycznym wyciskaczem pieniędzy, ale publicznym środkiem transportu przemieszczającym się pomiędzy regularnie rozmieszczonymi przystankami. Przez wenecki port dotarłem w okolice placu św. Marka. Wprawdzie złodzieje mi nie zagrażali, ale ostrzeżono mnie jeszcze przed jednym niebezpieczeństwem. Coperto w kawiarniach i restauracjach na placu wynosić może nawet kilkaset dolarów, nie siadać pod żadnym pozorem. Udało mi się również uniknąć trzeciego zagrożenia – ataku z powietrza wielkich nadmorskich ptaszysk. Prawdziwa ulga, naprawdę.

Most Westchnień, Pałac Dożów i sam Plac Św. Marka faktycznie zasługują na miano wielkich atrakcji turystycznych. Podziw i zachwyt towarzyszyły mi nieustannie. Równie pięknie prezentuje się fragment Canal Grande w okolicy mostu Rialto i dalej, w kierunku kasyna. Warto jednak wejść głębiej w miasto, w wąskie uliczki i powłóczyć się bez mapy we wszystkich kierunkach, odkrywając wyłaniające się, nie wiadomo skąd, obszerne place, wąskie kanały i zacienione zaułki.

Kilka godzin to niewiele czasu. Musiałem wracać do Padwy, bo na Stadionie Euganeo zbierał się już coraz większy tłum, a miejsce na trybunie miałem nienumerowane. Ale to i tak sukces, że pamiętałem, po co do Włoch przyjechałem, bo to, co zobaczyłem w Wenecji, spokojnie spowodować mogło zanik pamięci.