Lenny Kravitz „Raise Vibration”

Lenny Kravitz promował „Raise Vibration” w Europie na kilka tygodni przed premierą płyty. W stosunku do mnie promował skutecznie, bo dwoma nowymi utworami wykonanymi na żywo zaostrzył apetyt do tego stopnia, że oczekiwałem płyty, którą bez specjalnego wysiłku uznam za album roku. „Low” i „It’s Enough”, bo o nich piszę, były moimi niekwestionowanymi przebojami lata. Po wielokrotnym przesłuchaniu albumu zadałem sobie dość oczywiste pytanie: No i jak? Słuchając płyty odpowiadam, że jest bardzo dobrze, ale, gdy muzyka cichnie, gdzieś wewnątrz pojawia się pewien niepokój. Uczucie niedosytu, lekkie rozczarowanie?

Płytę otwiera „We Can Get It All Together”, kawałek bardzo rockowy, ale dźwiękowo skrojony w taki sposób, by pełnię energii ujawniał dopiero w wykonaniu koncertowym. Znany od dawna „Low” prezentuje Lenny’ego w soulowej odsłonie, pokazując, że Kravitz przede wszystkim jest wspaniałym wokalistą. „Who Really Are The Monsters?” atakuje funkowym klimatem przenosząc słuchacza w lata 70. Utwór tytułowy to ponowna wycieczka w stronę rocka. Rwany rytm i gitary zmiękczone klawiszami świetnie komponują się z atmosferą wcześniejszych utworów, choć plemienne krzyki i bębnienie pod koniec trudno zaakceptować.

Lenny Kravitz potrafi nagrywać nie tylko kopiące rockowe numery. Równie dobrze wychodzą mu rockowe ballady. W tej kategorii na „Raise Vibration” błyszczy utwór zatytułowany „Johnny Cash”. Kawałek już dziś spokojnie zaliczyć można do kravitzowej klasyki. Do tego momentu album trzyma poziom, nawet jeśli nie najwyższy, to z całą pewnością bardzo wysoki. Pierwszy zgrzyt pojawia się wraz z „Here To Love”. Lenny śpiewa w nim wyłącznie z towarzyszeniem fortepianu i robi to wspaniale, tyle, że, paradoksalnie, utwór ten nijak nie pasuje do reszty albumu. Dźwięczy w uszach niczym źle dobrany składnik psujący smak potrawy.

Punktem kulminacyjnym płyty jest niemal ośmiominutowy „It’s Enough”. To muzyka duszy w najczystszej postaci, jej esencja. Każdy najdrobniejszy element układanki jest we właściwym miejscu, pojedyncze uderzenia w struny gitary, przeszkadzajki, chórki i wspaniały, czysty, śpiew Lenny’ego. Gdy pod koniec na pierwszy plan wysuwają się dęciaki znane z płyt Temptations chce się, by muzyka snuła się z głośników w nieskończoność. Bez wątpienia „It’s Enough” jest utworem, który sprawia, że do płyty warto będzie wracać. Ze stanu hipnozy dość nieoczekiwanie wybudza „5 More Days Til Summer” – do zaakceptowania, mimo, że ewidentnie skrojony na potrzeby stacji radiowych. Na właściwe tory płyta wraca wraz z „The Majesty of Love”, w którym znowu robi się funkowo.

Przed wydaniem płyty Lenny Kravitz mówił, że nigdy dotąd nie był aż tak zdezorientowany, jeśli chodzi o muzyczny kierunek, w którym miał podążać. I to niestety ostatecznie odbiło się na „Raise Vibration”. Nie jest jednak problemem brak dobrego materiału na płycie, ale chęć upchnięcia na niej zbyt wielu utworów. Zupełnie zbędnym kawałkiem okazuje się bowiem „Gold Dust”. Trudno nie traktować tej piosenki jako wypełniacza. Album świetnie poradziłby sobie także bez „Ride” i „I’ll Always Be Inside Your Soul”, które, zwłaszcza drugi, wprost odwołują się do wydanej niemal trzy dekady temu płyty „Mama Said”. Tyle, że to, co mogłoby uzupełniać tamten znakomity album, niekoniecznie wpisuje się w koloryt „Raise Vibration”.

Receptą na zwiększenie przyjemności płynącej ze słuchania nowej płyty Lenny’ego Kravitza jest szybka terapia odchudzająca. Odsysając z krążka tłuszcz w postaci „Here to Love”, „Gold Dust”, „Ride” i „I’ll Always Be Inside Your Soul” otrzymamy osiem utworów o długości idealnie mieszczącej się na pojedynczej płycie winylowej. Ponieważ jednak w warunkach domowych płyty wytłoczyć się nie da, wystarczającym będzie pominięcie strony D jej analogowej wersji. Nie nagrał płyty roku Lenny Kravitz, to zrobiłem ją sobie sam.

Playlista:

1. „We Can Get It All Together”
2. „Low”
3. „Who Really Are the Monsters?”
4. „Raise Vibration”
5. „Johnny Cash”
6. „It’s Enough!”
7. „5 More Days ‘Til Summer”
8. „The Majesty of Love”