Pearl Jam @ Pinkpop Festival, Laandgraf, 15.06.2018

Pierwszym przystankiem na trasie był koncert w ramach Pinkpop Festival. Pearl Jam przyjechali do Laandgraf po zagraniu dwóch wyprzedanych koncertów w amsterdamskiej Zigo Dome. Dzieje Pinkpop stawiają festiwal w jednym rzędzie z Glastonbury, Reading, czy Roskilde. To już niemal pięćdziesiąt lat historii. Impreza zapisała się również trwale w kronice Pearl Jam. Koncert, jaki zespół zagrał w Laandgraf w 1992 roku stał się legendarny. W czasach przedinternetowych o jego wadze świadczyć mogły trzy utwory umieszczone na „drugiej stronie” singla „Oceans”. Dziś bez przeszkód można obejrzeć w sieci pełen zapis telewizyjnej transmisji, ukazujący zespół w niezwykłych początkach istnienia, pełen pasji i zaangażowania na scenie.

Jednodniowa wizyta na festiwalu skupiona była na piątkowej gwieździe. Gdyby nieco inaczej ułożony był line-up, pewnie obejrzałbym do końca koncert Offspring, choć, szczerze mówiąc, fragment, który widziałem nie wyrywał z butów. Zajęcie dobrego miejsca przed główną festiwalową sceną wymagało jednak opuszczenia IBA Parkstad Stage w momencie, gdy większa część rockowej publiczności rozpierzchła się po zakończonym właśnie koncercie Snow Patrol.

Godzina oczekiwania nie była wielkim wysiłkiem, tym bardziej, że zarówno towarzystwo, jak i pogoda, były tego dnia wspaniałe. Pearl Jam pojawili się na scenie z kilkunastominutowym opóźnieniem. Zaczęli floydowym „Interstellar Overdrive”, co w praktyce oznaczało „Corduroy”. Od razu rzucił się w oczy problem Eddiego Veddera z głosem. Wokalista ledwo śpiewał, jednak bardziej niepokojące były pomyłki muzyków. Po kilku utworach miałem wrażenie, że najbardziej pasującym tytułem relacji byłaby „Komedia pomyłek”. Wyglądało to tak, jakby zespół nie do końca przygotowany był do koncertu. Wyjątkiem na tym tle okazał się szybki „Lukin”, w którym muzycy Pearl Jam pomylić się zwyczajnie nie zdążyli.

Wielka szkoda, bo festiwalowa setlista złożona była w znacznej mierze z dynamicznych, nośnych utworów. Po „Corduroy” sięgnęli od razu po „Why Go” i „Do The Evolution”, w którym, w trakcie chóralnego wyśpiewywania „Allelujah!”, Jeff Ament robił znak krzyża na czole Mike’a McCready’ego. Muzycznie polepszyło się w drugiej części koncertu. Zniknęły drobne problemy z nagłośnieniem, które początkowo było odrobinę przytłumione. Końcówka „Rearwievmirror”, pomijając niedomagający ciągle wokal Eddiego, przetoczyła się przez festiwalowy teren niczym walec. Nieźle wypadł także „Jeremy”, dzięki któremu, dość niemrawa dotąd publiczność, ożywiła się na dobre.

Powrót Pearl Jam na festiwal po osiemnastu latach nieobecności (zespół wystąpił poprzednio w Laandgraf w 2000 roku) nie obył się bez wspomnień. Eddie żartował, że kiedy był z zespołem w Europie po raz pierwszy nie odróżniał „duńskiego” od „holenderskiego” (ang. dutch/danish), ale, jak powiedział, nigdy nie był dobry z geometrii. Wokalista wystąpił w replice koszulki z napisem „Tivoli”, doskonale znanej wszystkim fanom zespołu, którzy widzieli koncert w 1992 roku. Eddie wspominał również tamten występ, opowiadając o operatorze wysięgnika kamery, z którego wykonał samobójczy skok w publiczność, by rozpocząć spektakularny crowdsurfing. Wspomniał także o perkusiście, mówiąc że Matt Cameron występował wówczas na tej samej festiwalowej scenie z Soundgarden, a Pearl Jam grali z innym perkusistą („jak on się nazywał?”). Muzyczne nawiązania do historycznego koncertu sprowadziły się do wplecenia w końcówkę „Daughter” fragmentu „Suggestion” autorstwa Fugazi. Przed dwudziestoma sześcioma laty utwór ten poprzedzał, zamykający i w tym roku pinkpopowy koncert, „Rockin In The Free World” Neila Younga.

Oczekiwania związane z pierwszym koncertem Pearl Jam po kilkuletniej przerwie miałem spore, tym większe było rozczarowanie. Czułem się jak polska reprezentacja w piłce nożnej, wracająca do kraju po kolejnym nieudanym starcie w mistrzostwach świata. Już lepiej było na nie nie awansować. Paradoksalnie, nie tyle martwiła mnie niedyspozycja Eddiego Veddera, każdemu zdarza się przecież zachorować, co postawa zespołu na scenie. Po muzykach nie było widać choćby odrobiny radości. Zabrakło nawet standardowego wspólnego pokłonienia się publiczności na koniec. Zastanawiałem się, czy nie jest to przypadkiem oznaką zmęczenia materiału? Może dawni koledzy przestali czuć się dobrze w swoim towarzystwie nawet na scenie? To oczywiste, że po prawie trzydziestu latach wspólnego grania muzycy nie spędzają ze sobą każdej wolnej chwili, ale, nawet biorąc to pod uwagę, nie wyglądało to dobrze. I nie zatarły tego obrazu emocjonujące momenty w postaci „Why Go”, czy „Sonic Reducer”.

Opóźnione rozpoczęcie koncertu i wcześniejszy finał złożyły się na całość trwającą nieco ponad dwie godziny. Widząc i słysząc w jakiej formie jest zespół, na dalszej części trasy zajmujące stało się nie to, co będzie można usłyszeć na kolejnych koncertach, ale to, jakiej to będzie jakości.