International Clash Day: The Clash Live!

Pozycja The Clash w świecie rocka jest niekwestionowana, podobnie jak wysokie miejsce „London Calling” w zestawieniach najlepszych rockowych płyt wszech czasów. Nie zamierzam z tym polemizować, pójdę jednak o krok dalej i zaryzykuję stwierdzenie, że jeśli ktoś nie zetknął się z muzyką The Clash wykonywaną na żywo, to nie doświadczył w pełni jej fenomenu. Zespół po okresie agonii zakończył ostatecznie działalność na początku 1986 roku. Strummer i Jones, spółka autorska odpowiedzialna za zdecydowaną większość materiału, nigdy nie dali się namówić na reaktywację, choć zdarzała im się incydentalna współpraca w późniejszym okresie. Ostatecznie nadzieja na ujrzenie The Clash na żywo uleciała z chwilą śmierci Joe Strummera w 2002 roku. Pozostaje zatem muzyka zarejestrowana na żywo.

Fani długo musieli czekać na oficjalne nagrania koncertowe The Clash. Pustkę wypełniał łatwo dostępny bootleg z serii „Live USA” zarejestrowany 21 września 1979 roku w Palladium w Nowym Jorku. Premiera najsłynniejszej płyty The Clash dopiero się zbliżała, ale zespół na koncertach wykonywał już utwory z „London Calling”. W Nowym Jorku sięgnął po kompozycję tytułową, „Clampdown”, „Koka Kola”, „Guns of Brixton” i „Wrong’em Boyo”, przeróbkę The Rulers. Niestety, „Guns Of Brixton”, podobnie jak „English Civil War” z albumu „Give ‚Em Enough Rope”, na CD z niewyjaśnionych przyczyn nie weszły. W przypadku pirackich koncertów istotną kwestią zawsze jest jakość zarejestrowanego dźwięku. Z „Live USA” The Clash nie jest źle, zdecydowanie może ona być czymś więcej, niż tylko archiwalnym materiałem, choć to i tak raczej pozycja wyłącznie dla zdeklarowanych fanów zespołu.

W 1991 roku trzy nagrania koncertowe pojawiły się w boxie zatytułowanym „Clash On Broadway”. Trudno traktować je jednak inaczej, niż ciekawostkę. Na pierwszą płytę trafiły „English Civil War” zarejestrowany w 1979 roku w Londynie oraz „I Fought The Law” nagrany na potrzeby filmu „Rude Boy”. O wiele ciekawszy jest zamieszczony na trzeciej płycie zestawu „Lightning Strikes (Not Once But Twice)”, bo utworów z albumu „Sandinista!” w wersjach koncertowych, poza „The Magnificent Seven” i „Police on My Back”, ze świecą szukać. Samo wykonanie, jak zwykle w przypadku The Clash, jest bardzo energetyczne, a małe fałsze dodają całości uroku.

Pierwsza oficjalna długogrająca płyta koncertowa zatytułowaną „From Here To Eternity: Live” The Clash ukazała się dopiero w 1999 roku. Album posiadał wszystkie cechy, jakich dobry album koncertowy posiadać nie powinien. Utwory pochodziły z różnych koncertów, w dodatku z całego okresu działalności grupy, co oczywiście sprawiło, że za zestawem perkusyjnym usłyszeć można zarówno Toppera Headona, jak i Terry’ego Chimesa. Nagrania były różnej jakości, a mimo to zmiksowano je w taki sposób, by „udawały” jeden koncert. Jakby tego było mało, nie zostały ułożone chronologicznie. To się nie mogło udać, a jednak efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Na łopatki rozkłada już otwierający płytę „Complete Control”. Gdyby nie solo Micka Jonesa, gitary można by określić mianem niechlujnych. Joe Strummer swoim śpiewem jak tylko może oddala się od doskonałości, ale sposób w jaki wyśpiewuje zaangażowane teksty wywołuje dreszcze za każdym razem.

Obok punkowych wymiataczy, jak „Capital Radio”, „Clash City Rockers”, czy „What’s My Name”, na płycie znajdujemy również próbkę reggae. W „Armagideon Time” na klawiszach zespół wspomógł Micky Gallagher, a wokalnie udzielał się pochodzący z Jamajki Mikey Dread. I choć leniwy oryginał Williego Williamsa również nie jest pozbawiony uroku, to prawdziwe emocje słuchać dopiero w wykonaniu chłopaków z Londynu. Zresztą, The Clash nie musieli sięgać po cudze utwory, by wypowiedzieć się w karaibskiej stylistyce. Doskonałym tego przykładem jest „Guns Of Brixton”, którego linia basu była samplowana przez innych wykonawców niezliczoną ilość razy. Swoją drogą, ciekawe, czy to dlatego, że w wytwórni nie mogli uwierzyć w autorstwo Paula Simonona – basisty The Clash, na części nakładu „London Calling” jako autor wymieniony jest Paul Simon? Jakkolwiek by nie było, kolega Arta Garfunkela naprawdę nie musi się wstydzić.

The Clash różnili się od całej masy punkowych zespołów nie tylko poziomem energii. Wyróżniali się sprawnością w komponowaniu niezwykle melodyjnych kawałków. Na „From Here To Eternity: Live” jest zatem nie tylko głośno, ale i przebojowo („London Calling”, „Train In Vain” i przede wszystkim „Should I Stay Or Should I Go”). Kompaktowe wydanie płyty zamyka siedmiominutowy „Straight To Hell”, słuchając natomiast płyty w streamingu dostajemy jeszcze dwa utwory bonusowe, „Drug-Stabbing Time” i „Janie Jones”.

Zupełnie odmienny charakter ma wydany w 2008 roku album „Live At The Shea Stadium”. Zanim 13 października 1982 roku stadion baseballowy w Nowym Jorku gościł The Clash, występowali na nim The Beatles. Ale to nie wszystko. Ekipa z Londynu nie była główną gwiazdą wieczoru, supportowała The Who. Dzięki temu na jednej płycie zmieścił się zapis całego występu, włącznie z zapowiedzią Kosmo Vinyla, współpracownika zespołu. A muzyka? Zaczęli od „London Calling” i „Police On My Back” Eddy’ego Granta, po czym Paul Simonon i Joe Strummer wymienili się instrumentami, a basista zaśpiewał „Guns Of Brixton”. „The Magnificent Seven” podzielili na dwie części, w środek wplatając „Armagideon Time”. Aranżacja „Rock The Casbah” z wydanej kilka miesięcy wcześniej płyty „Combat Rock” uległa lekkiej zmianie. Na żywo zabrakło charakterystycznego klawiszowego motywu, ale to tylko dodało utworowi rockowego żaru.

Im bliżej było końca koncertu, tym bardziej The Clash wydawali się nie do zatrzymania. Pędzący bez opamiętania „Career Opportunities”, „English Civil War”, dynamiczny „Clampdown”, a na zakończenie „Should I Stay Or Should I Go” i „I Fought The Law”. Jeszcze tylko Strummer rzuca w eter „Muchas gracias!”, dwukrotne „Adios!” i jest po wszystkim. Piętnaście utworów, niecałe pięćdziesiąt minut, totalna demolka. Supportowanie The Who z pewnością nie należy do łatwych zadań. Rozgrzanie publiczności przed gwiazdą wieczoru to jedno, a wykorzystanie nadarzającej się okazji do własnych potrzeb, to drugie. The Clash w Nowym Jorku każde z tych zadań wykonali perfekcyjnie, a to, czy The Who poradzili sobie lepiej, można sprawdzić na DVD zatytułowanym, jakżeby inaczej, „Live At Shea Stadium 1982”.