Ian Brown „Ripples”

DNA brytyjskich muzyków zdominowane wydaje się być przez dwa geny, z których jeden odpowiedzialny jest za melodie, a drugi za wewnątrzzespołowe kłótnie. Pochodzenie pierwszego bez zastanowienia przypisać można The Beatles. Nad drugim nie przeprowadzono dotąd badań pozwalających wyciągnąć jednoznaczne wnioski, ale bratobójcza wojna w Oasis, kłótnie w The Verve, rozstanie założycieli Suede, czy w końcu wewnętrzne tarcia w The Stone Rose i rozpad zespołu zaledwie po wydaniu dwóch albumów, zdają się potwierdzać, że coś ewidentnie jest na rzeczy.

Ian Brown, wokalista The Stone Roses, począwszy od wydanej w 1998 roku płyty „Unfinished Monkey Business” realizuje się jako artysta solowy. Na początku lutego, dziesięć lat po „My Way”, wydał nowy album zatytułowany „Ripples”. Przerwa spora, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że w 2011 roku w atmosferze sensacji The Stone Roses reaktywowali się w składzie, w którym nagrali debiutancką płytę. Pierwsze od dwudziestu lat wydawnictwo, singel zatytułowany „All For One”, zdawał się zwiastować nadejście pełnowymiarowego albumu. Miesiąc później światło dzienne ujrzał kolejny numer, „Beautiful Thing”, i na tym się skończyło. Szkoda, bo zapowiadało się całkiem nieźle. Wprawdzie grupa koncertowała jeszcze do 2017 roku, ale, schodząc ze sceny po ostatnim koncercie w Glasgow, Ian Brown pożegnał publiczność słowami, które tylko najwięksi optymiści mogli uznać za ewentualny tylko koniec The Stone Roses. Premiera „Ripples” zdaje się potwierdzać powrót Iana Browna na ścieżkę kariery solowej. Czy to źle? Sądzę, że nie, bo w końcu możemy cieszyć się nową muzyką, a utwory, które złożyły się na „Ripples” z powodzeniem mogłyby wypełnić niedoszły album The Stone Roses.

Wokalista wyprodukował płytę samodzielnie, zagrał także na większości instrumentów i to słychać w każdej nucie. Ian Brown, czego się nie dotknie, naznacza swoim stylem w sposób trudny do pomylenia z czymkolwiek innym. Świetnym przykładem może być tu być przeróbka „Black Roses”. W oryginale Barringtona Levy’ego utwór jest klasycznym reggae. Na „Ripples” pozbawiony został stylowych elementów, a całość ciągnie do przodu mocny, w porównaniu z resztą muzyki zawartej na albumie, gitarowy riff. Nieco bliższy pierwowzoru jest cover „Break Down The Walls (Warm Up Jam)” Mikey’a Dreada. I chociaż tu nie można mieć wątpliwości co do jamajskiego pochodzenia utworu, to jednak wybrzmiewające w nim klawisze, dubowa partia basu i pogłos nałożony na instrumenty perkusyjne przenoszą słuchacza w czasie, gdzieś na przepełniony eksperymentami album „Sandinista!”, na którym The Clash odeszli od punkowych korzeni tak daleko, jak to było tylko możliwe. Nie jest wykluczone, że osiągnięty efekt był zamiarem Iana Browna, bo Mikey Dread przed laty współpracował z zespołem Joe Strummera przy realizacji wspomnianej płyty.

Co jeszcze, oprócz coverów, można znaleźć na nowej płycie Iana Browna? Przepiękny akustyczny „Breathe and Breath Easy (The Everness of Now)”, delikatny, z funkującą gitarą, „The Dream and the Dreamer” i do bólu melodyjny „It’s Raining Diamonds”. Dla fanów tęskniących za The Stone Roses z pewnością ukojeniem będą otwierający album „First World Problems” i utwór tytułowy, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na jednej z dwóch płyt zespołu.

„Ripples” nie zbiera entuzjastycznych recenzji i nie jest wykluczone, że za jakiś czas nie będzie płytą, do której chętnie się wraca. Nie ma to jednak najmniejszego znaczenia, bo dziś świetnie się jej słucha.